poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Wyjdzie z szafy legendy Polskiego Filmoznawstwa Michała Oleszczyka




Michał Oleszczyk: Jestem w tym momencie w Gdańsku, nie mogę stanąć pod PKiN; pozwolę więc sobie napisać kilka słów tutaj.

Do was, którzy szczujecie na LGBT+; ale też do was, którzy na co dzień mówicie "ja nic do pedałów nie mam", po czym dodajecie: "byle się nie obnosili" (albo coś w ten deseń).

Wiem, że nie trafi do was argument "z empatii" (w skrócie: "A jak by to było, gdybyś nie mógł się potrzymać z dziewczyną za rękę na ulicy...?"), bo granice waszej empatii są ściśle wytyczone i kończą się tam, gdzie wy sami uznaliście, że kończyć się powinny (dokładniej: tam, gdzie przestajecie widzieć sytuacje doskonale ekwiwalentne wobec waszych własnych).

Ale powiem inaczej -- i powiem to jako homoseksualny Polak i chrześcijanin, który nie wyjedzie z tego kraju, bo za mocno kocha jego historię, kulturę i tradycję, by pozwolić na ich lżenie przez politcznych żołdaków, dla których PRL-owski feudalizm umysłowy jest cenniejszy od idei wolności i społeczeństwa obywatelskiego. (Tych samych żołdaków, którzy zawsze walczyć będą o wasze głosy, bo wiedzą, że bez renty i pełnej michy z budżedu państwa nie daliby rady na rynku pracy, na którym i większość z was i ja także jakoś radę dajemy -- bo jesteśmy wystarczająco samosterowni i wystarczająco dzielni, by nie zaczynać dnia od ucałowania czyjegoś sygnetu.)

Mianowicie: wy, którzy szczujecie na LGBT+, nie zapominajcie, że macie do czynienia z siłaczkami i z siłaczami. Z twardzielkami i twardzielami. I nie chodzi mi o to, że wielu gejów przypakowało w ostatniej dekadzie tak bardzo, że można by ich fotkami wypełnić niejeden numer "Men's Health" (sam mam nadwagę, więc mogę im tylko pozazdrościć), a z wieloma lesbijkami lepiej nie zadzierać, bo dziewczyny muszą w naszym społeczeństwie o wiele intensywniej walczyć o swoje -- i po prostu się mniej patyczkują.

Sedno sprawy jest inne: jesteśmy jako LGBT+ siłaczkami i siłaczami, bo od najwcześniejszych lat szkolimy się w wytrzymałości na szczególny rodzaj bólu. Ten ból nie jest lepszy, niż wasz, by zacytować pewien słynny song. Ale jest... inny. Bardziej całościowy, bardziej podskórny; mniej punktowy i lepiej rozdystrybuowany w krwiobiegu.

To jest ból wymuszonej niewidzialności; wymuszonego ignorowania siebie samego. Ból powiedzenia "zajebista laska!" kumplom, którzy przyjmą cię do swojej kliki tylko, jeśli wspólnie z nimi pokomentujesz ciała, które nic a nic cię nie kręcą. Ból bycia pomijanym w przemowach rządzących, dla których nie istniejsz (chyba, że jako podatnik lub abonent); ból bycia zrównywanym z pomiotem diabła w kazaniach tych spośród duszpasterzy, którzy woleliby, żeby cię wcale nie było -- a przynajmniej, żebyś przenigdy nie zabierał głosu w obronie własnej godności. Ból slalomowego wymijania pytania: "To kiedy ślub?", kiedy akurat wpadniesz na niewidzianą z dawien dawna ciotkę lub wujka, których najchętniej widywałbyś częściej (bo ich kochasz), ale od których półświadomie uciekasz, bo nie masz ochoty odpowiadać na kolejne pytanie o rychły bądź mniej rychły ożenek.

Znamy najlepiej na świecie ból powściągania własnych impulsów bliskości, czułości, miłości -- umiejętność owego powściągania wyrobiliśmy we wpojonym nam toksycznym lęku, że "ludzie zobaczą". Tego bólu na wasze szczęście wy nigdy nie poznacie. Ale on towarzyszy nam tak długo i tak uparcie, że zahartował nas jak najlepszą stal.

Wszystko to owocuje jednym -- że w zasadzie nie możecie nas skrzywdzić, bo niezależnie od tego, czy na skali wykluczającej mowy plasujecie się w dolnych rejestrach ("niech się nie obnoszą") czy też jesteście jej prymusami ("zakaz pedałowania"), wasza przemoc i tak nic już nie doda do bólu, który my tak czy owak znamy. Im mocniej będziecie w nas uderzać, tym mocniej zakorzeni się w nas natomiast przekonanie, że warto nasz kolektywny ból przekuć w opór i działanie.

Nie jestem na tyle ślepy, by nie dostrzegać, że wielu z was, którzy na co dzień przyklaskujecie hasłom polityków o walce z "ideologią LGBT" -- otóż, że wielu z was wykazuje często zdolność do gestów ludzkich wobec nas, kiedy skala tych gestów jest prywatna, a nie publiczna. Sam świadkowałem kolacji wigilijnej, wydanej przez bardzo bliską mi, bardzo konserwatywną osobę (na co dzień zasłuchaną w Radiu Maryja), która doświadczyła w swoim życiu biedy, bólu i choroby na skalę niebywale dotkliwą. Otóż osoba ta bez mrugnięcia okiem zapraszała do swego wigilijnego stołu rok w rok swojego zakażonego HIV przyjaciela geja (i jego partnera o kolorze skóry innym, niż biały). I oni czuli się przy niej chciani i zaakceptowani. I między innymi dlatego, że widziałem tamten wigilijny stół, wierzę że zmiana jest możliwa i że zaczyna się na poziomie mikro. Ale żeby taki poziom mikro umożliwiać, musimy jako obywatele wysłać czytelny sygnał w stronę polityków, którzy na wykluczającej i homofobicznej retoryce zbijają swój dosłowny i symboliczny kapitał. Musimy ich dosłownie odciąć od koryta. Bo oni żrą te nasze podziały; nasze społeczne strachy spłacają ich kredyty, budują wille i nabijają kabzy.

I jeszcze nota osobista. Pierwszego coming outu dokonałem w wieku lat 22, wobec *bardzo* wąskiego grona przyjaciół i wobec Rodziców. Poszło różnie; chwilami katastrofalnie i traumatycznie. Na następny, szerszy akt zdecydowałem się dopiero w wieku lat 27. W międzyczasie napisałem książkę o kinie reżysera najpełniej wyrażającego ten ból, który znałem i ja ("Gorycz wygnania: kino Terence'a Daviesa"). Potem w różnych miejscach i komentarzach (między innymi na stronie Rogera Eberta i w dyskusjach na profilu Witolda Jurasza) pisałem o swojej orientacji otwarcie, nigdy jednak nie decydując się na oddzielny tekst lub post na ten temat. Dziś mam 38 lat i piszę taki samodzielny post po raz pierwszy, mimo że kiedyś obiecałem sobie nigdy nie włączać się w tożsamościowe wojny naszych czasów (bo ogólnie rzecz biorąc uważam je za bardziej destrukcyjne, niż budujące). Ale nie ma rady; sytuacja wyeskalowała tak, a nie inaczej, a ja nie zamierzam wymontowywać lustra znad umywalki w łazience.

Na sam koniec: Patrzę na takiego Barta Staszewskiego, aktywistę który miał odwagę spotkać się z PAD nawet kiedy pluło na niego jego własne środowisko. Ma 29 lat i o wiele więcej odwagi i samoświadomości, niż ja miałem w jego wieku -- ba, niż mam ich nawet teraz. Bardzo mu kibicuję i zawstydza mnie to, jak często ja sam wybierałem (złudny) komfort głowy w piasku, kiedy ten o wiele młodszy ode mnie facet ma odwagę mówić głośno i pełną piersią.

A zatem, na sam koniec: wy, dla których LGBT+ to ideologia, a nie człowiek -- pomyślcie o nas, bo jesteśmy waszymi braćmi i siostrami, synami i córkami, wujkami i ciotkami, etc. A ponieważ, co starałem się przypomnieć w tym poście, jesteśmy także twardzielami i twardzielkami (bo innej opcji egzystencjalnej nigdy nam nie zaoferowano), rozważcie proszę, jak mocne społeczeństwo obywatelskie moglibyśmy budować razem, gdybyśmy współdziałali tak sprawnie, żeby to politycy i inni dysponenci władzy się nas wszystkich po równo bali i nam wszystkim po równo służyli -- zamiast tuczyć się na społecznych strachach w sposób równie bezwstydny i destrukcyjny dla tkanki społecznej, jak to ma miejsce obecnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz