wtorek, 1 września 2020

Jacek Dehnel dotyczące walki o prawa LGBT, wolność, Margot


Jacek Dehnel: Mamy jedno życie. Co to znaczy? Że, bez względu na osobiste losy i wyjątki, jako populacja wymieramy przeciętnie co 70-80 lat. Związki partnerskie, a potem małżeństwa, zaczęto w Europie wprowadzać 31 lat temu, równolegle z odzyskaniem wolności przez Polskę. W tym samym czasie z rozproszonych środowisk LGBT powstała pierwsza polska oficjalna organizacja, Lambda. Miałem wtedy 9 lat i byłem mniej więcej na etapie uświadamiania sobie, że jestem gejem. Margot i wielu z osób, które dziś protestują i które zwija policja, w ogóle nie było na świecie. Żeby przełożyć to na powojenną walkę o niepodległość Polski, zaczętą w 1945 - jesteśmy w 1976 roku.

Przez ten czas ponad jedna trzecia z nas wymarła. Po prostu. W ramach naturalnego następstwa pokoleń. Kobiety i mężczyźni, często w długotrwałych związkach, którzy nie mieli od państwa żadnego wsparcia ani ochrony na stare lata. Jesteśmy w tym razem wszyscy ale najbardziej narażone są dwie grupy: dzieciaki i seniorzy LGBT. Pierwsza ze względu na przemoc w rodzinach i szkołach, druga ze względu na wszystko to, co niesie ze sobą starość: problemy ze zdrowiem, kłopoty finansowe, samotność, wreszcie śmierć. Całe pokolenie nielegalnych wdów, nieuznawanych wdowców musiało opuszczać mieszkania komunalne zapisane na zmarłego lub własnościowe, dziedziczone przez jego rodzinę (nierzadko wyżywającą się na nich przy okazji), tracić znaczną część wspólnego majątku na podatek i zachowek, a przede wszystkim: nie mieć żadnego prawa do decydowania o tym, co stanie się z jego czy jej ciałem, czasem nawet byli usuwani z pogrzebów kogoś, z kim spędzili dekady wspólnego życia. To również całe pokolenie naszych babć dziadków (a czasem i rodziców), którzy zmarli, nie doczekawszy się naszych ślubów i wesel.

Po drugiej stronie są dzieciaki, które przez tych trzydzieści lat popełniały samobójstwo, popadały w depresję, przechodziły niewyobrażalne cierpienia, z których potem leczą się latami jako dorośli, z większym lub mniejszym skutkiem. Wiem, bo sam jestem takim byłym dzieciakiem i swoje przeszedłem – a i tak było to względnie nie najgorsze. Tymczasem zdążyłem wydorośleć, przekroczyć czterdziestkę i posiwieć, a nadal moje prawa są tak samo niechronione, nadal jestem pozbawiony ich dokładnie tak samo, jak w 1989. I kiedy co roku pokolenie Solidarności świętuje swoje czerwcowe wzloty i wolność, cieszę się i ja – ale nie bez goryczy, że dla nas już tej solidarności nie wystarczyło i miłe kikowskie dziadki przehandlowały nas episkopatowi za trzydzieści srebrników, dorzucając do pakietu prawa reprodukcyjne kobiet.

Ci wszyscy hetero specjaliści od cierpliwości, którzy od 30 lat piątek, świątek i niedzielę z zacisza swoich domów, małżeństw i przywilejów tłumaczą nam cierpliwie jak tępawym dzieciom, że „akurat teraz nie jest najlepszy czas”, „bywa, że trzeba chwileczkę poczekać”, „tylko wspólnie odsuniemy od władzy PiS i po wyborach będzie czas na zastanowienie się nad tym”, a także ci od „nie w ten sposób” i „czy nie dałoby się tego bez agresji”, po prostu tego nie rozumieją. Więcej, niejeden luminarz, niejedna sawantka przez ten czas zdążyli już wziąć jeden ślub, przeżyć w nim lata, rozwieść się i wziąć ślub numer dwa, czyli przejść dwa życiowe cykle długich związków. Ale zalecają cierpliwość.

Sami przy tym nie mają cierpliwości za grosz. Wczoraj pewna dzielna weteranka KORu pół dnia handryczyła się pod wątkiem, że Margot podziękowała za wsparcie queerom i heterykom, a przecież ona tak ofiarnie sojusznikowała i została pominięta w podziękowaniach. Jan Hartman wystosował solidny boomerski list, że nie tak się walczy – na szczęście wcześniej pokazał wszystkim, jak się walczy: zakładając w pokojowym hotelu heterycki Zakon Rycerzy Tęczy i oczekując natychmiastowych danin w lajkażu za ten akt kanapowego heroizmu.

Mnie z kolei pewna oburzona damesa zarzuciła, że komentuję, choć wyjechałem do Berlina. Więc pozwólcie, że podsumuję. Tak, wyjechałem do Berlina, ponieważ – w przeciwieństwie do wannabe sojuszników hetero, którzy stawiają mi takie zarzuty – nie tylko jestem w moim własnym kraju obywatelem drugiej kategorii, pozbawionym licznych praw, ale i realnie zagrożony przemocą. Nie, nie zrobiłbym tego, co Margot. Nie napisałbym też takiego postu i nie pokazałbym faka. Bo jesteśmy zupełnie innymi osobami i mamy zupełnie inne strategie przetrwania w obliczu rosnącej fali homofobii. Po pierwsze dlatego, że – co zawsze mówię – jestem tchórzem, co uważam za brzydką nazwę na cenny instynkt samozachowawczy. Po drugie dlatego, że poza walką o swoje prawa mam też wielkie szczęście: udane i ciekawe życie. Nie jest przypadkiem, że w Stonewall rzucać cegłami zaczęli nie biali geje z klasy średniej, tylko kolorowa trans, Marsha P. Johnson, która potem przez lata borykała się z biedą i zginęła zamordowana. Nie jest też przypadkiem, że tę radykalną walkę prowadzi niebinarna Margot, mająca za sobą epizod bezdomności, a nie faceci w średnim wieku z klasy średniej. Istotne jest to, że ja – w przeciwieństwie do Hartmana, Bielik-Robson, Lisa i całej reszty marszczących nosek z kanapy, na której siedzą ze swoimi pierwszymi lub drugimi mężami czy żonami – ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ ZE SWOJEGO PRZYWILEJU. Że to mój odziedziczony kapitał społeczny, życiowy fart i tak, oprócz tego praca, pozwalają mi na obranie takiej strategii przetrwania, która jest bezpieczniejsza niż strategia obierana przez ludzi niemających tyle do stracenia. I dlatego właśnie wspieram Margot, a nie pouczam ją na temat tego jak bułkę przez bibułkę – bo wiem, że kiedyś będziemy beneficjentami nie tylko działań Lambdy, KPH i Grupy Stonewall, ale też tych, którzy tną nożem plandeki na pogromobusach i pokazują faki opresyjnemu państwu. Oba skrzydła tej walki pozwalają w końcu przepchać podstawową sprawiedliwość, czyli równość obywateli LGBT wobec prawa i ochronę przed homofobiczną przemocą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz