czwartek, 4 sierpnia 2011

Krytyka Polityczna - Wiśniewska-Grabarczyk: Homoopieka homobarbarzyńców


Krytyka Polityczna: Jest nowy projekt – homofoby mogą chwytać za patisona (albo jakąś inną broń jednosieczną) i bronić świętości rodziny. Bo chce się oddać dzieci nie- i narodzone w ręce homobarbarzyńców. Nikt ustawy o związkach partnerskich nie przeczytał – bo po co? Przecież wszyscy znamy się na rodzinie (i piłce nożnej) świetnie. Mnie lektura tej i innych ustaw równościowych przekonała, że naprawdę wszyscy jesteśmy homo.

Od dawna nosiłam się z chęcią zrozumienia świętego oburzenia, jakie wywołuje propozycja społeczno-prawnego usankcjonowania wychowywania dzieci przez pary homoseksualne. Nierzadko w obronie nic niepodejrzewających dzieci stają rodziny sprawne intelektualnie i etycznie. Co więcej, rodziny w pełni homoopiekuńcze. Matka pełni stałą rolę w przemyślanej polityce wychowania dziecka. Ojciec jest figurą dochodzącą, który nakłada się na dzieciństwo latorośli szarym majakiem.

Nawet tak skonstruowana komórka społeczna (jeśli nie przynależy do komórki radiomaryjnej) nie przyzna wprost, że zadania i rola rodzica są uzależnione od płci. Że, niezależnie od tego, czy matka jest bliska wykrycia czegoś na miarę radu i polonu, zamienia fartuch laboratoryjny na kuchenny. Dlatego w rozmowach z wybranymi przedstawicielami tzw. tradycyjnego podziału ról usłyszeć można, że żona zrezygnowała z kariery, bo miała instynkt macierzyński. Czyli wynika z tego, że ojciec nie miał instynktu ojcowskiego, bo w przeciwnym razie on również zrezygnowałby z kariery.

Przeciwnicy ustawy, jak choćby red. T. Terlikowski, martwią się o kobiety. „Wyobraźmy sobie, że para żyje razem przez 30 lat i kobieta nie pracuje, zajmuje się domem. Następnie facet odchodzi w siną dal. W małżeństwie kobieta byłaby zabezpieczona prawnie”, mówi publicysta.

Zakładam, że los kobiet nie jest redaktorowi obojętny. Zakładam, że chce otoczyć matki silnym, męskim ramieniem. Prosiłabym jednak o niewciąganie mnie, kobiety, na listę dam oczekujących wsparcia i oparcia się o swego małżonka. Aż wstyd, że podnoszone są tak egoistyczne pomysły – niechże red. Terlikowski da odpocząć silnym ramionom mężczyzn i pozwoli kobietom przespacerować się do pracy. To zrobi dobrze obu stronom małżeńskiej diady.

Niestety znaczna część społeczeństwa rozsiadła się gdzieś pomiędzy XIX-wieczną narracją o rodzinie a czasami współczesnymi. Męska część z tej części czuje nieodpartą ochotę i obowiązek opiekowania się damami. Damy dają sobie radę, panowie. Nie trzeba nam męskich ramion i święceń małżeńskich. A przynajmniej niektórym damom. I dla nich ustawa o związkach partnerskich jest ustawą dobrą. Tak jak nie ma, na szczęście, prawa zabraniającego kobiecie być u boku męża i prowadzić mu dom, tak nie ma prawa nakazującego kobiecie wychowywać dzieci a mężczyźnie realizować się w obszarach pozadomowych.

Przeciwników ustawy niepokoi również kwestia tzw. mniejszości seksualnych. Czego chcą ci geje i te lesbijki w nowej ustawie? Wolnego dostępu do dzieci! Olaboga! I nieważne, że nie ma tam jednak ani jednego zapisu o adoptowaniu dzieci przez gejów i lesbijki.

Aby zbadać szkodliwy wpływ związków partnerskich na rozwój małego człowieka, należy zbadać szkodliwość tradycyjnego podziału ról na rozwój małego heteryka. W obu wypadkach mówimy przecież o opiece jednopłciowej. W wypadku związków partnerskich – pary lesbijek bądź gejów. W wypadku tradycyjnej rodziny – w niemal 100% przypadków mamy, bądź jakiegoś rodzaju babińca – mamy, babci, cioci (rzadko słyszę, by w opiece pomagał stryj czy wuj, o wiele częściej można się spotkać z ciotką).
Odpowiedź na pytanie czy homoopieka ma zły wpływ na kondycję ludzką może nie być łatwa. Wszystko zależy od punktu spojrzenia (i innych danych). Większość z nas będąc małymi obywatelami była donaszana, dotulana, dopieszczana przez mamy. Statystyki bezlitośnie wskazują, że to mamy brały (i biorą) urlopy wychowawcze i że, mimo corocznych postanowień, po urodzeniu dziecka nie wracają na studia czy do pracy. Mimo tego wspólnotowego doświadczenia nie wszyscy jesteśmy miłośnikami Teda Bundy’ego.

Dopuszczam myśl, że w walce o zachowanie zdrowia rodziny idzie o równość proporcji czynnika męskiego i żeńskiego w wychowaniu. Czy zatem osoby zorientowane na heterowalkę zaczną kojarzyć samotne matki z losowo wybranymi kandydatami na mężów i opiekunów dzieci? A mężczyznom samotnie wychowującym dzieci będą przysposabiać kobietę (jako wyrównujący czynnik żeński)? I co z domami dziecka prowadzonymi przez zgromadzenia zakonne – czy tam kobietom będzie narzucony czynnik męski, jako wprowadzający ordo naturalis? Czy będzie złożony projekt ustawy, w myśl której urlopy ojcowskie i macierzyńskie zostaną zrównane? Czy mama i tata będą mieli zagwarantowaną taką dystrybucję dóbr w nowym społeczeństwie, że oboje będą mogli decydować, kto ile zostaje w domu? Wątpię.

Jest jeszcze jedna, bardzo trudna, rzecz, z jaką przyjdzie się zmierzyć wszystkim rodzinom hołdującym tzw. tradycyjnym wartościom i figlarnym podziałom na męskie i niemęskie. To zbadanie proporcji występowania tychże arcyważnych pierwiastków w wychowaniu swoich latorośli. Przyznanie się do homonormalności (na jaką skazują nas warunki ekonomiczne) może być w tej całej grze o kondycję rodziny najtrudniejszym etapem. Wszyscy jesteśmy homo – trzeba pozwolić zinternalizować tę prawdę wszystkim ojcom wracającym po pracy do domu i ich żonom czekającym na gankach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz