sobota, 25 maja 2019

Polskie prawo nie przewiduje oświadczeń dla transseksulanych dzieci


Nie wiem, jaki będzie finał. Czy Bartek pozostanie Bartkiem, czy będzie Hanią. Nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Jestem wdzięczna mojemu synowi za lekcję tolerancji. Lepszej nie mogłam dostać.

Wśród nas żyją dzieci, które są „bardziej” - bardziej ze wszystkim… Bardziej czują, bardziej słyszą, bardziej krzyczą, bardziej się złoszczą. Można tu dodać jeszcze wiele więcej „bardziej”, ale nie to jest tematem przewodnim. Otóż cechą charakterystyczną tych dzieci jest to (i znów pojawia się „bardziej”), że bardziej podatne są na zranienia. Nie fizyczne. Na zranienia niedojrzałej psychiki. Ja nazywam je Dzieci Motyle. Gotowe są do latania, do niezależnego życia, ale w styczności z otaczającą je rzeczywistością, niezrozumieniem, brakiem tolerancji ich skrzydła zostają porozrywane w strzępki.

Opowiem Wam o jednym z Dzieci Motyli. To moja córka. Najcudowniejszy Motyl, jakiego znam. Dziwnie się składa, że mój. Moja córka Hania urodziła się jako zdrowe, całkiem przyzwoitej urody dziecko. Na szczęście po kilku tygodniach wyładniała. Przez pierwszy rok życia była chodzącym ideałem (no najpierw leżącym, potem raczkującym). Praktycznie rozwijała się dobrze, raczej trochę za szybko. Po pierwszym roku zaczęło się znane nam już „bardziej”. Hania stała się bardzo trudna wychowawczo. Wiecie, traktowałam to jako bunt 2-latka, później 3-latka, skok rozwojowy, nadpobudliwość itp. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Z przedszkolem nie było problemu, przynajmniej według pań - nie wiedziały, o co mi chodzi (pewnie jakaś nadopiekuńcza mamuśka im się trafiła). Nieważne, że zawsze, gdy odbierałam dziecko, siedziało przy osobnym stoliku i samo bawiło się klockami. Hania zaczęła interesować się ubraniami. Nie chciała kręcących się spódniczek. Wybierała spodnie i koszulki w szarych ewentualnie niebieskich kolorach.

Każdego ranka bardzo płakała, czasem doprowadzała mnie tym do szału. W końcu ubrania po starszej siostrze przestały pasować. Były zbyt „dziewczyńskie”. Przełamałam się. Kupiłam dwa zestawy chłopięce. Co z bielizną? Nie mogą być przecież dziewczęce majtki. OK, kupiłam slipki. W głowie miałam coraz większe zamieszanie. Pewnego dnia Hania oświadczyła, że nie będzie chodzić do przedszkola, gdyż tam jest Hanią, a to jest kłamstwo. Przecież jest Bartkiem! No i się zaczęło bieganie po specjalistach. W instytucie na Sobieskiego w Warszawie zaproponowano mi termin na 2021 rok. Pomyślałam, że chyba ciut odległy. Poszłam zatem prywatnie do psychiatry, który bez wywiadu przeszedł do diagnostyki dziecka. I zadał mi pytanie, jaki problem widzę u syna. U syna? Zdębiałam.

Przeprosił mnie i odesłał do innych specjalistów. Tylko tych innych w Polsce można policzyć na palcach jednej ręki. Trafiłam do jednego z lepszych seksuologów w Polsce i tu zaczęły mi się otwierać oczy, bo do tej pory miałam je chyba szeroko zamknięte. Otóż postawił on diagnozę, iż moja córka Hania jest dzieckiem transseksualnym (wolę nazywać je Motylkiem). Napisał odpowiednie zaświadczenie, że dziecko powinno być traktowane jako chłopiec. Grzecznie nosiłam kolejne zaświadczenia z takim rozpoznaniem do przedszkola, ale pani dyrektor dalej traktowała mnie jako „dziwną mamę”, która chyba chciała mieć syneczka i przebiera dziewczynkę za chłopca. Pewnego dnia oświadczyła, że nie przeczyta kolejnego rozpoznania (tym razem ze szpitala), gdyż nie ma okularów. Powiedziałam: to ja pani przeczytam. Skończyło się na tym, że przynoszę jakieś kwitki, które dla przedszkola są bez znaczenia (bo nie idzie za tym kasa). Kasa idzie, jeśli będzie orzeczenie. Orzeczenie może być o autyzmie, niepełnosprawności... Ale orzeczenia o transseksualizmie nie ma. Polskie prawo tego nie przewiduje.

I tak mój Motylek pół dnia był dziewczynką (w przedszkolu), pół dnia był chłopcem (w domu). Po przedszkolu agresja Bartka wzrastała, gdyż musiał odreagować. Pewnego dnia zaczepiła mnie wychowawczyni i zapytała (oczywiście, chcąc mi pomóc): „Czy jeśli pewnego dnia pani dziecko oświadczy, że jest żółwiem, będzie je pani nazywać Franklin?”. Spuściłam głowę i wyszłam. Do dziś nie potrafię sobie tego wybaczyć. Powinnam powiedzieć, jeśli ma być szczęśliwe, to tak. Będzie Franklinem. Zabrakło mi odwagi, potrzebowałam czasu. W końcu przez trzy lata wychowywałam córkę, nie syna.

Ta sytuacja była dla mnie zupełnie nowa. Zaczęłam wędrówkę po innych przedszkolach państwowych. Wszędzie odmowa. Nie można przyjąć dziewczynki i nawet dla dobra dziecka nazywać ją Bartkiem. Rozmawiałam z jedną z posłanek, która ma takie doświadczenie. Oznajmiła, że nie mam szans z systemem. Poznała mnie z inną mamą, która również wychowuje Motylka. Jednak ta rodzina dla wygody wyprowadziła się z Polski. Tu nie było dla nich miejsca w społeczeństwie. Pełna obaw zmieniłam Bartkowi przedszkole na prywatne. Na zasadzie umowy z dyrektor, która zrozumiała problem. Poprosiła o dokumentację medyczną i miała przy sobie okulary, żeby się z nią zapoznać. Syn czuje się tam akceptowany. Wystarczyła odrobina empatii, aby dziecko czuło się szczęśliwsze.

Po to, aby dodać odwagi tym rodzinom, które przeżywają podobne problemy. Nie chowajmy dzieci do szafy. Podnieśmy głowy i bądźmy dumni. Na kogo innego może liczyć taki mały człowiek jak nie na rodzinę (przynajmniej tę najbliższą, z dalszą bywa różnie). Te dzieci jak nikt potrzebują akceptacji. Muszą nabrać pewności (na przyszłość), że rodzina zawsze stanie za nimi murem. Wystarczająco dużo wrażeń przed nimi. Wiem, że to początek naszej drogi. Życzcie nam powodzenia! Nie wiem, jaki będzie finał. Czy Bartek pozostanie Bartkiem, czy będzie Hanią. Nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Jeśli ktoś tego nie akceptuje, to trudno. Chodzę z podniesionym czołem.

Jestem wdzięczna mojemu synowi za lekcję tolerancji. Lepszej nie mogłam dostać. Kocham Cię, Bartek Mama Motylka - Gazeta Wyborcza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz