niedziela, 8 marca 2020

Kongresmen Sean Maloney na temat tęczowy rodzin


Słyszę często tę mantrę "nie jestem homofobem, ale z tą adopcją dzieci to już przesada". Mogę bez końca przytaczać wyniki badań, prowadzonych już od lat 80., że dzieciom w jednopłciowych rodzinach adopcyjnych nie dzieje się żadna krzywda, że pseudobadania Regnerusa nie były badaniami rodzin jednopłciowych, itp. itd. Ale wolę, żeby zrobić to na przykładzie. Sean Patrick Maloney, kongresmen z Nowego Jorku, opowiada o swoich adoptowanych dzieciach, tłumacząc, czemu nie zgadza się na projekt prawa w Karolinie Południowej, które zezwalałoby ośrodkom adopcyjnym na dyskryminowanie rodziców jednopłciowych lub wiary innej niż chrześcijańska:

„Tak sobie myślę, że może nadejdzie dzień, w którym ludzie tacy, jak my, nie będą musieli przychodzić tu jako petenci, upominający się o swoje podstawowe prawa. I nie będziemy wystawieni na dyskryminację przebraną w szatki wolności religijnej. Ale na razie żyjemy w kraju, w jakim żyjemy.

Jestem z moim mężem od prawie 28 lat. Wolno nam się było pobrać dopiero pięć lat temu, a przez 27 z tych lat wychowywaliśmy dzieci. Mamy ich troje. Najstarszy syn trafił do nas, kiedy nie miał nawet trzech latek, prawie nie umiał jeść pokarmów stałych, spał w szufladzie, żył w brudzie w jednej z najgorszych dzielnic Nowego Jorku, a jego rodzice byli narkomanami. Mieli czwórkę dzieci i myślę, że je kochali, ale wiem, że heroinę kochali bardziej. I nie mogli się nimi zajmować. Wcale nie planowaliśmy zostać rodzicami, tu nie chodziło o spełnianie jakichś naszych marzeń. Po prostu ktoś nas zapytał, czy możemy pomóc, a myśmy się zgodzili. Wkrótce matka dziecka przedawkowała i nie było komu jej pochować, więc myśmy to zrobili. Ojciec trafił do więzienia i nie miał kto zająć się tym chłopczykiem, więc myśmy to zrobili. I to najwspanialsze, co nam się w życiu przydarzyło. Byliśmy wtedy parą od czterech miesięcy. Ten młody człowiek ma dziś trzydziestkę. […]

Parę lat później skontaktował się z nami ośrodek adopcyjny, i to, proszę państwa, z Teksasu, „Adoption Alliance” z siedzibą w Nevadzie. I dzwonili do nas, do Nowego Jorku nie dlatego, że chcieliśmy kogoś adoptować, tylko dlatego, że wówczas, w latach 90., zorientowali się, że były pewne „rodzaje” dzieci, które adoptowane nie zostaną. Bo okoliczności, w jakich przyszły na świat (co oczywiście nie było ich winą), takie jak gwałt, kazirodztwo, HIV, niekiedy połączone z obawami wobec adoptowania dziecka innej rasy – były trudne czy nie do przyjęcia dla tradycyjnych rodziców adopcyjnych. I trzeba docenić, że owe ośrodki adopcyjne zorientowały się, że w miastach takich, jak Nowy Jork, są pary LGBTQ, gotowe przyjąć takie dzieci. I że nie była to żadna alternatywa wobec par hetero, które też by je adoptowały, tylko jako alternatywa dla braku adopcji. Bo nikt inny by ich nie adoptował. I właśnie dzięki tej świadomości, że pary LGBTQ są skłonne przekraczać granice różnic międzyludzkich, ponieważ doświadczały tego we własnym życiu, że podchodzą z mniejszą obawą czy histerią wobec kwestii takich, jak HIV, albo różnic w rasie czy religii; dzięki zatem tej świadomości, że dzieci, które nie będą miały domu, mogą mieć dom, 10 stycznia 2001 roku – choć nie planowaliśmy adopcji – dowiedziałem się o mojej starszej córce, która raptem 5 dni wcześniej urodziła się w Teksasie jako wnuczka amerykańskiego żołnierza. Jej matka miała czternaście lat, nie wiedziała nawet, że jest w ciąży; grała w koszykówkę, skarżyła się na skurcze i urodziła, podczas gdy lekarze sądzili, że ma zapalenie wyrostka. A zadzwoniono do nas, bo nikt inny by jej nie zaadoptował. Trzynaście dni od jej narodzenia staliśmy z moim partnerem przed teksańskim sędzią o 8 rano, zanim jeszcze zaczęła się wokanda. Zapytał nas: „To co, chłopaki, wychowacie to dziecko?” Odpowiedzieliśmy: „Tak, panie sędzio.” I on z miejsca zatwierdził tę adopcję, definitywnie, bez prawa unieważnienia przez stan Teksas. Tak oto trzynaście dni od narodzenia to dziecko było w Nowym Jorku z dwoma kochającymi rodzicami. Dziś ma dziewiętnaście lat i chodzi do pierwszej klasy John Jay College w Nowym Jorku. Wspaniała młoda kobieta. Która nie miała szansy na posiadanie mamy i taty. Więc mówimy sobie: „Róbcie te dzieci, a my i tak je odchowamy”. Czy zasługiwała na mamę i tatę? Tak. Ale zasługiwała też na ludzi, którzy ją pokochają i wychowają. I o tym dziś tu debatujemy. Nasze trzecie dziecko: trzy lata później zadzwonili z ośrodka, ta sama historia. Bardzo podobna. Szukali par LGBTQ, wiedząc, że ci ludzie zaadoptują, kiedy nie zrobią tego inni.

Rzecz w tym, że jeśli pozwolicie ludziom dyskryminować te pary, pozbawicie dzieci dobrych mam, ojców, rodzin, które je będą kochać. A jeśli stroicie to w szatki wolności religijnej, po prostu sankcjonujecie dyskryminację, pozbawiając dzieci domu, na który zasługują. Jesteśmy tu, ponieważ, jak wiemy, administracja Trumpa dała zielone światło, by organizacje utrzymywane z państwowych podatków dyskryminowały tych rodziców, którzy nie podzielają wierzeń religijnych owych organizacji. Co znaczy, że osoby LGBTQ czy innych religii nie będą mogły adoptować ani być rodzinami zastępczymi. A stratę poniosą te dzieci: setki tysięcy dzieciaków, które potrzebują rodziców adopcyjnych i zastępczych. To one oberwą rykoszetem, jeśli pozwolimy na tę dyskryminację pod płaszczykiem ochrony wartości religijnej.

Kiedy zajmujemy się tymi procedurami, powinniśmy mieć tylko jeden cel: jak najlepszy interes dzieciaków. Tylko to się liczy. Pary LGBTQ nie boją się tego sprawdzianu. Rodzice to rodzice: dobrzy rodzice to dobrzy rodzice, źli rodzice to źli rodzice. I nie ma znaczenia, jak wyglądają albo kogo kochają. Dołączam zatem do moich kolegów proteście przeciwko zmianie ustawy w Karolinie Południowej […]

Jednym z najbardziej frustrujących nieporozumień jest ów pogląd, że chodzi tu o konflikt pomiędzy wierzącymi a niewierzącymi. Miłość i troska okazywane dziecku są aktem wiary. Zatem to z powodu naszej wiary, a nie wbrew niej, sprzeciwiamy się tej dyskryminacji. I będziemy z nią walczyć, każde bowiem dziecko zasługuje na dom.”