niedziela, 21 lipca 2019

Marsz Równości Białystoku - zaatakowany przez kiboli, fundamentalistów katolicki - Brak potępienia polityków, kościoła którzy wcześniej walczyli marszem


Pierwszy Marsz Równości w Białymstoku przeszedł całą zaplanowaną 3 km trasę. Mimo ciągłych ataków setek kiboli, którzy zjechali z całej Polski. Policja początkowo bierna, skutecznie rozbiła salwami z gazu pieprzowego i petardami pięć blokad przeciwników marszu. „Czułem się jak na wojnie” - mówił jeden z uczestników Marszu

Marsz Równości w Białymstoku miał zgodę miasta. Miał jednak bardzo wielu przeciwników: kibiców z całej Polski, środowiska narodowe oraz metropolitę podlaskiego abp Wojda, który tydzień przed marszem cytował słowa kard. Wyszyńskiego „Non possumus”.

Nie bez przyczyny organizatorzy marszu prosili, żeby nie przychodzić na miejsce startu – plac Niezależnego Zrzeszenia Studentów – przed czasem. Już od 12:00 zbierały się tam grupy kibiców, skrajnej prawicy i mieszkańców Białegostoku, którzy chcieli zablokować marsz. „Wypierdalać z pedałami”, „Białystok wolny od pedałów”, „Bóg honor i ojczyzna” – skandowali. W przerwach – odmawiali modlitwy.

Elżbietę Podleśną, aktywistkę z Warszawy. „Dostałam Polską w twarz. Dostałam w twarz nienawiścią. Rzucają race, klną, odmawiają nam prawa do istnienia. Zarówno osobom nieheteronormatywnym jak i tym, którzy chcą żyć w państwie pokoju, współistnienia, tolerancji i miłości”.

„A ktoś to wszystko podkręca, ktoś jest za to odpowiedzialny. Że ci ludzie chcą zamknąć nas w gettach. Ja chcę powiedzieć do hierarchów Kościoła katolickiego: Jesteście odpowiedzialni za zasianie tej nienawiści, która tutaj pokazuje swoją właściwą twarz. Ci ludzie się powołują na imię Boga. To jest największe świętokradztwo. Żaden bóg nie pozwala na taką nienawiść” – mówiła Podleśna.

Stanęliśmy bardzo blisko siebie, zbiliśmy się w ciasną grupę. Zaskakujące było, że policja w ogóle nie reagowała. Jakby dopiero w tamtym momencie zauważyli, że sytuacja może być niebezpieczna. Właściwie w wielu momentach żaden kordon nie rozdzielał stłoczonych manifestantów i krzyczących w ich stronę przeciwników. Jeden krok i mogło dojść do tragedii.

Zaskoczyła nas liczba przeciwników marszu i ich agresja. Nawet w Lublinie w październiku (2018) było bezpieczniej.

Większość gapiów była obojętna wobec marszu albo wroga. Zauważyliśmy jedną rodzinę, która radośnie pomachała maszerującym. Nigdy, także w Lublinie, nie widziałam takiej wrogości wobec maszerujących i nie poczułam takiej agresji wobec osób LGBT. Nigdy nie usłyszałam tylu nienawistnych okrzyków, tylu wulgarnych gestów wykonanych w stronę maszerujących.

W Marszu szedł też Marek Błaszczyk ze stowarzyszenia My Rodzice. Mówi nam: „Źle się człowiek czuje w takiej rzeszy nienawiści. Nic się nie dzieje za darmo. My stad pojedziemy, a nienawiść zostanie we wszystkich”.

Według białostockiej policji w zgromadzeniach tego dnia uczestniczyło 5 tys. osób, w tym 1 tys. brało udział w marszu równości.

Jak poinformował rzecznik białostockiej policji Tomasz Krupa marsz ochraniało kilkuset policjantów. Dużo mniej niż kontrmanifestantów ze środowisk kibicowskich i narodowych (...) - Oko Press

Ponad tysiąc przeszło osób przez Białystok, mieli jedno miłość, a co spotkało zostali zaatakowani przez rzekomo chrześcijański obrońców. Brawa dla każdego kto szedł to są bohaterowie, miedzy innymi członkowie Wiary i Tęczy jak Ewa Hołoszko szła dumnie na początku. Dodam sama Wiara i Tęcza dała patronat marszu równości.

Wojciech Lemański: Do biskupa białostockiego. Do przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Do księdza Prymasa. Do rzecznika KEP. Czy do takiej obrony przed LGBT wzywaliście? A może zostaliście przez tych młodych ludzi źle zrozumiani? Czy tego skopanego przez osiłków chłopaka przeproście i weźmiecie w obronę, jak tego pracownika IKEi.? "Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę". A burza może być śmiertelna w skutkach. Kto wtedy poprowadzi orszak pogrzebowy?

Hubert Sobecki z Miłość Nie Wyklucza: Arcybiskup, kibolstwo i marszałek podlaskiego sejmiku mówili dziś jednym głosem. Nie, nie mówili - wzeszczeli, wyli, skowytali. Nie mam nic oprócz ogromnego szacunku dla Katarzyna, Jakub i całej ekipy Tęczowy Białystok. Dziękuję Wam!

Nie pamiętam drugiego takiego marszu. Na razie wiem tylko, że wyjeżdżam, gdy Wy zostajecie. Chciałbym żeby wszyscy teflonowi ludzie w Polsce zobaczyli, poczuli, doświadczyli tego, co dzieciaki skulone pod tęczową, gdy wokół leciały petardy, a plac otaczała brunatna masa wrzeszcząca na zmianę "Bóg, honor, ojczyzna" i "wypierdalać!". Pięć minut na tym placu i nasza praca stałaby się zbędna.

Wyzwiska, petardy, groźby, opluty dziennikarz, a do tego policja obrzucona kamieniami i butelkami - tak kibice z Białegostoku sprzeciwiali się pierwszemu Marszowi Równości w tym mieście. Nad wszystkim - dosłownie - czuwał śmigłowiec służb, który mało nie pozrywał nakryć głowy uczestnikom. Prób zablokowania Marszu było kilka, ale ostatecznie przeszedł ulicami miasta. Policja podaje, że do jednostek policji doprowadzono w sumie 20 osób.

W sieci pojawiło się też zdjęcie, które naprawdę bulwersuje. Na "blokadę" Marszu Równości ktoś po prostu zabrał sobie... malutkie dziecko w wózku. Jeden z blokujących w najlepsze miał wózek przed sobą - gazeta.pl

Ataki na uczestników było wiele jedna dziewczyna miała na szyi tęczowy naszyjnik został urwany przez kiboli katolicki, atak na tęczową flagę później na ulicy spalona, kilkanaście uczestników zaatakowany.
zdjęcie Bartosz Staszewski
Biskupi katolicy, księża, PIS, cała masa prawicy katolickiej wraz mediami, mogą być dumni gdzie jest potępienie jak atakuje się ludzi. Nie ma problemu, dla nich do bohaterowie w Lulinie, Gnieźnie, inny miastach jak kibole wraz z katolickimi fundamentalistami nikt do tej pory nie potępiał.

Gdzie są także opozycja od lewej po prawej, nawet katolicy liberałowie, czy ma ktoś wreszcie zginąć żeby potępili agresję pseudo patriotów, fundamentalistów katolicki.

Jak oglądałem relację jednej strony mają różańce w ręka, a drugiej język wulgarny. To ma być chrześcijańskie wartości. Komuś walnęło w głowę akceptuje się takie akcję kiboli i fundamentalistów katolicki, modlą się w kościołach później wychodzą na ulicę atakować.

Tak upada chrześcijaństwo, pogarda do człowieka drugiego, ci ludzie na pluli Bogu w twarz, znieważyli Boga. Rzucaniem kamieniami, plucie, butelkami, wyzwiskami. Hańbą dla chrześcijaństwa jest tacy pseudo chrześcijanie.

Wmawiają to my zagrażamy dzieciom ojciec który idzie na kibolski protest to jest bohater, ksiądz który gwałci dzieci to też bohater. Jak kobiety facet gwałci jej córki to też nie problem. Nikt poważnie widzi problemów, tylko wmawiać to my zagrażamy dzieciom, wielu potrzeba pożądanego psychiatrę, w tym kraju widać więcej.

Wiele mediów prawicowy w tym katolicki, byli dumni z ataków na marsz równości, to pokazuje jest coś nie tak w tym narodzie. Kiboli i fundamentalistów katolicki nazywać "cywilizacją życia", a marsz równości "cywilizacją śmierci."


/Rzucano kamienie/zdjęcie Bartosz Staszewski
Jacek Dehnel: Idę w białostockim Marszu Równości i sprawdzam na komórce, co piszą media – tu gorąco, może dowiem się, co jest na czele, może są jakieś dane. Czytam: „Zwolennicy LGBT nie mogą czuć się do końca swobodnie” (WP), „część osób jest wystraszona, spotkała się z agresją nie tylko słowną” (GW), że kogoś opluto i szarpano, ale „na prośbę dziennikarzy interweniowała policja” (jakby się trzeba było o to prosić), że jednej osobie „wyrwano tęczową flagę”, a policja „otacza marsz szczelnym kordonem”. No więc napiszę, jak to wyglądało ze środka. Po kolei.

Ruszamy spod galerii Arsenał grupką może dwudziestu osób (w tym M. i K.), najpierw przez ogród pałacu, gdzie hula robiony w kontrze do marszu Piknik Rodzinny PiS-owskich władz. Są dmuchane zamki, ale przede wszystkim wojska takie, śmakie, straż graniczna, jakieś armaty, transportery opancerzone, wiadomo: rodzina, dzieci, tu chodzi przede wszystkim o militaryzm. Idziemy dalej Skłodowskiej w kierunku placu, na którym ma się wszystko rozpocząć (słychać stamtąd skandowanie, wybuchy, ryki), ale ludzie biegną od jego strony, żeby iść inną ulicą, bo tam biją. Skręcamy więc w Aleję Bluesa, depczemy metalowe plakietki z nazwiskami bluesmenów, potem znowu, w Suraską. Przed placem widzimy, jak dziesięć metrów dalej bojówki rzucają się na ludzi; wielki facet w czerwonej kominiarce zakrywającej całą głowę kopie z obrotu kolejne osoby, w tym kilkunastoletnie dziewczyny. Część się rozbiega, lecą kolejni rycerze, napakowani, z wściekłymi twarzami. Ukrywamy się w aptece: personel przestraszony, jakaś przerażona, dziesięcioletnia może dziewczynka z matką (nie szły chyba nawet na paradę, po prostu tu trafiły), która błaga: „Mamo, zrób coś, zabierz mnie stąd, ja się boję”; za chwilę wpada roztrzęsiona nastolatka, na ramionach wiszą jej strzępy oderwanej torby; próbuje skontaktować się ze swoim przyjacielem, Kornelem, z którym szła, ale na Kornela znów się rzucili i tracą ze sobą kontakt. Próbuję ją uspokajać, zapinam szelkę od ogrodniczek, upewniamy się, że nie przepadły jej rzeczy, bo pozbierała je z oderwanej torby do plecaka. Za oknami cały czas przebiegają bandyci, K. kręci kamerą, M. dzwoni na policję, czemu na całej Suraskiej, ulicy dochodzącej do placu, nie ma ani jednego policjanta (bo nie ma) i czy ktoś może tu wreszcie przyjść. Ktoś jest znowu bity, kolejny bandyta niesie w ręce płonącą tęczową flagę. Lecą kłęby dymu M. przez chwilę myśli, że podpalili samochód, ale to świece dymne. Kiedy robi się (lokalnie, bo od placu cały czas ryk i wybuchy) spokojniej, stajemy w wejściu i rozglądamy się, co robić w tej sytuacji.

„Ale się ubrałeś – mówi do M., z tęczowymi szelkami, brodaty chłopak, raczej z tamtej strony, ale nieprzesadnie agresywny – to nie dziwię się, że ci mogą skopać pizdę.” na co M. spokojnie odpowiada: „Nie potrzebowałem takich słów od ciebie.” Tamtemu robi się chyba głupio i wydarza się osobliwa chwila, bo mówi: „Ja nie chcę, żeby tu się komuś coś stało. Ja was przeprowadzę, będę was chronił.” I faktycznie, prowadzi nas jak owczarek niemiecki, wzdłuż muru apteki i dalej, pokrzykując, żebyśmy szli w kolumnie, bliżej ściany, i osłania nas, harcerz jeden, nagle opiekuńczy nie wiadomo czemu, powtarzając, że nie chce, żeby komuś coś się stało. Wyskakują do nas kolejne bandziory, plują, niecelnie, są napakowani, ale i tak odstawiają ramiona na boki, jest to coś atawistycznego, zwierzęcego jeszcze, chcą się wydawać więksi, ale przez to upodobniają się do dużych, naspidowanych pingwinów.

Kryjemy się za radiowozami i tamtędy dochodzimy na plac. Miałem przemawiać na otwarciu, ale nie ma o tym mowy, to wygląda jak zamieszki. W głębi pod pomnikiem kibole, jakieś flagi mają, jakieś swoje parafernalia, na środku marsz z tęczowymi flagami, niepozorny, smród zgniłych jaj, lecą wyzwiska; kordon nie jest „szczelny”, jak donosi prasa – koło nas są duże przerwy, co jakiś czas podlatują harcownicy, wyrywają transparenty, grożą pobiciem; przede wszystkim ryczą, obelgę za obelgą, jedni w grupkach, inni pojedynczo, niektórzy mają jakieś swoje szaleńcze monologi. I ręce z fakami, wszędzie faki, faki, faki, że jebać pedałów (choć może jebanie pedałów zostawmy innym pedałom, jesteśmy w tym naprawdę nieźli), i zakaz pedałowania skandowany i na koszulkach, i w ogóle pełna seksualizacja, seks im się wylewa uszami, z gardła, z oczu; jeden chudy chłopaczek biegnie za nami przez prawie cały ten marsz, będzie towarzyszył nam przez dobre półtorej godziny, co jakiś czas będzie wyskakiwała jego ładna, opalona twarz, wykrzywiona we wściekłości, ale też w wyraźnej, naddatkowej fascynacji. Tu są niemal sami mężczyźni, czasem któryś trzyma za rękę jakąś zblazowaną karynę, ale to męski klub: kibole starzy i młodzi, jedni w faszolskich strojach, inni to czyiś stryjkowie i dziadkowie: z siatką w ręku, z obwisłymi policzkami, z pożyczkami na łysinach, spracowani, w rozdeptanych butach, z plamami potu pod pachami. Zwykli, zupełnie zwykli ludzie, pan Staszek z działki, pan Włodek, który kupuje w tym samym sklepie, pan Ryszard spod szóstki. Tyle, że z tymi porozciąganymi maskami zamiast twarzy, pozmienianymi w jakiś koszmarny sposób; z oczami nabiegłymi krwią, ze schrypłymi głosami. I kurwy, i dupy, i pedały – żadnego wykropkowywania tych słów, niech tu leżą i kłują w oczy. Że te różańce, że te krzyże, te trzymane wysoko ikony z obliczem Jezusa są utytłane w brudzie, przemieszane z najgorszymi słowami, ze językowymi ekskrementami, że to dopiero jest prawdziwa profanacja, o której żaden biskup się nie zająknie.

Lecą butelki, wszędzie idziemy w smrodzie zgniłych jaj, na bruku pełno skorupek i żółtawej mazi. Mijamy dziewczynę, dwudziestoletnią może, o bardzo subtelnej urodzie; stoi przez chwilę tyłem do czoła marszu, odpoczywa, ma na czole ogromnego, krwawego guza, wielkości śliwki; chłopak dotyka ją troskliwie, głaszcze po ramieniu, a ona, z uśmiechem, mówi coś o tym, że wszyscy się patrzą i chyba musi zmienić fryzurę, więc przeczesuje palcami włosy na drugą stronę, tak, żeby zakryły ten pałający ślad.

Wokół cały czas gwizdy, wybuchają petardy, czasem pojedynczo, czasem w dłuższych kanonadach, jakby się pan Wołodyjowski, larum grają, wysadził z Kamieńcem Podolskim żeby geje nie przeszli, do tego zniżający się co raz helikopter i nieustannie skandowane „Wy-pier-da-lać! Wy-pier-da-lać!” i coś o lesbach, i o pedałach, i o zakazie. Marsz jednak jakoś krzepnie, zbiera się w sobie, wcześniej przytłoczony; skandujemy sami, zagłuszając tamte wrzaski samymi pozytywnymi hasłami. Mijamy faceta z wielkim piwnym brzuchem, wylewającym się spod koszulki jak ciasto z dzieży: w ręku trzyma oderwany pedał i nim kręci w jakimś szalonym widzie, istny pijany stryj z wesela, któremu się wydaje, że poczynił właśnie zacny dowcipas; skandujemy: „Zep-suł ro-wer! Zep-suł ro-wer!”, ale on jest sobą absolutnie zachwycony.

Wzdłuż marszu co jakiś czas jeździ cieżarówka z nagłośnieniem, wypluwająca z siebie stek bzdur katolickiej propagandy o tym, że geje i lesbijki masowo gwałcą dzieci; za kierownicą siedzi facet z długą brodą, z zaciętym spojrzeniem, jak przeflancowany z ISIS. Ale wreszcie dojeżdża i nasza platforma z muzyką – czarnowłosy facet z jakąś katotalibską koszulką „ARMIA BOGA” i „Nie wstydzę się Jezusa” (a jak z wzajemnością? Czy Jezus się ciebie nie wstydzi?) wyrzuca z siebie rynsztokowe wyzwiska, ale kiedy leci ABBA, sam zaczyna, bezwiednie chyba, podrygiwać. Mamy jednak lepsze piosenki, niż w kościele.

Notuję ich w pamięci, bo idziemy ciemną doliną, przez jaskinię lwów, choć to zdecydowanie mniej szlachetne zwierzęta: ludzie. W ich zdecydowanie nietwarzowej wersji. Obok kiboli – którzy cały czas posuwają się z nami przez miasto, a idziemy opornie, przez kolejne blokady – są inni; młode kobiety z zaciśniętymi szczękami, staruszki, kobiety w średnim wieku. Jedna z nich, w jedwabnym peniuarku, wincyj wyrafinowana, nie pokazuje faków, tylko kciuk w dół; ale kiedy odpowiadamy falą całusów i serduszek z sacharynowym uśmiechem kreśli nad nami znak krzyża. Tuż obok niej stoi pani na oko osiemdziesięcioletnia, promienna, która macha do nas serdecznie. I tak sobie stoją ramię w ramię, dwie różne Polski. Nad nimi okna bloku – na balkonie stoi kolejna starsza pani i posyła nam całusy, a wyżej wściekły byczek z papierosem w zębach wystrzeliwuje w naszym kierunku kanonady faków. W innym oknie, w innym budynku z dala od okna korpus nagiego mężczyzny, zgarbionego, który patrzy z mroków jak Gollum. Notuję ich w pamięci, bo idziemy ciemną doliną i chciałbym to jakoś pojąć, tę furię, ten rynsztok.

Koło nas idą takie same osoby, zwykli ludzie: wzruszająca para starszych ludzi, trzymających się za ręce. Dwie pary z wózkami (nie wiemy, że nieco dalej narodowcy blokujący marsz używają wózka z dzieckiem jako żywej tarczy dla swojej blokady). Dużo heteroseksualistów, którzy idą tu albo dla swoich przyjaciół, albo dla bliskich, albo z podstawowej ludzkiej przyzwoitości, żeby być po stronie bitych, a nie bijących. Pani z jamniczkiem. Nasza część marszu przejmuje się, czy dla jamniczka nie za szybko. I czy nie jest zestresowany. Dziećmi też się przejmujemy, ale tego jakoś nie wyrażamy, może żeby nie zapeszyć, może stąd takie zainteresowanie jamniczkiem. Chłopak z dziewczyną wspólnie niosą dużą kartkę z napisem MIŁOŚĆ, kartka jest cała zmięta, pognieciona, ale niosą ją mimo to, przytuleni.

Kontrast między odwagą tych idących a tchórzostwem atakujących, piorunujący. Co jakiś czas zdarza się wyrywniejszy, zza policji, że do niego na solo, i jakoś zawsze jest to facet wielkości szafy, a na solo to by chciał z chłopakiem jak jego połówka. „Chodź no tu” kiwają, a potem „Jesteś tchórzem”, ale przecież nie rzucają się sami na kordon, husarze, na silniejszych, tylko na słabszych, kilku na jednego, na jedną, wtedy chętnie. Czterdziestolatek opuchnięty mięśniami na piętnastolatkę z kokardką we włosach, obrońcy wdów i sierot. Wiemy przecież, że gdyby nie policja, nie skończyłoby się na biciu, pluciu, kopaniu; to miasto miało już swoje pogromy. I też robili je zupełnie zwykli ludzie. M. na początku jest cały roztrzęsiony, nie może do siebie dojść po tym, jak widział tamtego bandziora w czerwonej kominiarce, kopiącego z obrotu dziewczynę – ale idzie mimo to i czuję, ile go to kosztuje, i wiem, że jest o tyleż odważniejszy od tamtych, w koszulkach z żołnierzami wyklętymi i powstańczymi kotwicami, odważnych odwagą stada, które jest pewne bezkarności, kiedy rzuca się na jednego, na jedną.

Mijamy katedrę – na schodach tłum przeciwników, J. szedł bliżej i słyszał stamtąd opowieść tej treści: że w Kongu żył okrutny pogański król, który gwałcił swoich paziów, sodomizował ich w najlepsze, ale oni się nawrócili, poczuli, że to złe, odmawiali mu, a wtedy on ich poćwiartował. Ktoś to wymyślił, ktoś to uszył, ten mariaż rasizmu, ksenofobii z homofobią, żeby mieć pełne combo. Katedra jest przecież bijącym źródłem tej furii; to stamtąd biskup Wojda rozesłał swój komunikat, że „Non possumus”, że „nie możemy się zgodzić” żeby marsz przeszedł, żeby wolni obywatele Polski korzystali ze swojego konstytucyjnego prawa. Teraz wszyscy ci panowie Staszkowie i panie Łucje w kretonowych sukienkach, i sebiksy z prawem wilka na koszulkach i w oczach, stoją wzdłuż marszu, biegną, pokazują faki, ten uniwersalny znak pokoju, wylewają z siebie tę homilię wulgaryzmów, to biskup Wojda stoi za tymi lecącymi kamieniami i butelkami, za guzem dziewczyny, która przeczesuje palcami włosy na drugą stronę. Biskup Wojda nie musi rzucać sam, zapewne „brzydzi się przemocą” i „pochyla się z troską”, wystarczy, że ma od tego kibolskie bojówki, które głoszą jego ewangelię. Ślepy miecz i ręka, na palcu pierścień. „Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni”.

Spod katedry docieramy znowu przed pałac Branickich, na most, ale tu marsz został zablokowany, więc przez jakiś czas stoimy; wszyscy się kręcą, my ich, oni nas, kręcą dziesięciolatkowie i emeryci, wszyscy, technologia śmiga. Myślę o tym, po co – dla części to pewnie osobliwość, dziwota, cyrk przyjechał, bo przecież w Białymstoku nie ma gejów i lesbijek (wczoraj jeden pan się upierał w dyskusji, że ma 35 lat i w życiu w Białymstoku geja nie widział); ale inni, z zaciśniętymi wargami, z czołami zwiniętymi w jakiś splot, mają chyba inne zamiary. Listy proskrypcyjne, że jak przyjdzie czas, to trzeba mieć nagranie? Na stronki faszolskie, na których potem wrzuca się kadry, szuka imion, nazwisk, adresów, zastrasza?

Mamy jednak iść w drugą stronę, platforma więc zawraca, ale stoimy tak długo, że proszą mnie, żebym na nią wszedł i wygłosił, co wygłosić miałem; nie sięgam nawet po kartki, mówię z głowy, więc nie do końca składnie. Staram się, ale nie znajduję w sobie głosu, jaki chciałbym znaleźć. Brzmiącego większą nadzieją. Platforma co jakiś czas minimalnie rusza, przystaje, znów rusza. Potem już na niej zostaję, bo jednak jedziemy; stąd, z muzyki, wszystko wygląda nieco inaczej, postanawiam posyłać dwa, trzy, pięć razy więcej całusów i serduszek wszystkim fakującym. Piętnastoletnia może dziewczyna, stoi z koleżanką, patrzy na mnie wściekle i, utrzymując kontakt wzrokowy, powoli przesuwa palcem po szyi. Koła przejeżdżają po wyrwanej kostce brukowej, którą w nas rzucano, porządkowy wyciąga jedną spod kół platformy i zanosi do policjantów z pytaniem, co ma z tym zrobić, ale wzruszają ramionami. Obok mnie jakieś młode dziewczyny, chłopcy (zresztą mnóstwo jest tu ludzi młodych i bardzo młodych): ta z burzą tęczowego tiulu na plecach, tamten, Kuba, z burzą loków – okazuje się, że ma urodziny i cały marsz śpiewa mu „Sto lat”; na ramieniu widzę otarcie i krew. Od rzuconego kamienia. „Przepraszam – mówi do mnie, trochę przepraszająco, a trochę kokieteryjnie – sam jestem estetą, ale niestety nie mam czym zakleić.” Przed nami znowu kanonada petard i policja przebija nam przejście na plac. I tu jesteśmy oto, doszliśmy, udało się – „non possumus” jednak się nie ziściło – ale otoczeni przez tę samą nienawiść. Na platformie drag queen, ściąga buty, a ja się zastanawiam, ile czasu zajmie ten demontaż.

Bo obok wszyscy robią to samo – i jest to jakoś rozdzierające, może nawet bardziej, niż tamten widok wściekłych twarzy. Wszyscy się kamuflują. Chłopak obok mówi dziewczynie, żeby zdjęła okulary i delikatnie odkleja duże krążki brokatu, pobłyskujące wokół oczu. Ta z burzą tiulu chowa burzę do kerfurowej torby, ale w końcu uznaje, że nie da się tego ukryć, przemycić, więc wrzuca torbę na platformę; ludzie zdejmują tęczowe dodatki, składają flagi, chowają do czarnych plecaków, narzucają ciemne ubrania. Trzeba stąd będzie jakoś wyjść, żyć w tym mieście.

Po mnie przychodzi J., idziemy razem do samochodu, z początku z dziennikarką radiową z mikrofonem – poprosiła o komentarz, a ja udzielam, bo tak jednak nieco bezpieczniej, może na oczach, na uszach medium nie pobiją, może ich to skrępuje; potem idziemy dalej, przez słoneczne miasto, jeden facet przyskakuje do mnie, kopie mnie, ale jakoś niecelnie, byle jak, coś wrzeszcząc, że wypierdalać i pedały jebane, później jednak jest już spokojniej. Docieramy do Pikniku Rodzinnego, gdzie te armaty i wojska, przechodzimy, a J. Mówi z aprobatą, że miasto jednak stanęło na wysokości zadania, bo taki piknik to odciągnie ludzi od bandyckich napadów. Wyjaśniam mu, że przecież to w kontrze do marszu i nie ma w tym nic niewinnego – nie bardzo mi jednak wierzy, dopiero kiedy mijamy dwóch ochroniarzy, stojących przy wejściu do parku, następuje wymowna scena.

My właśnie przeszliśmy między nimi, a z naprzeciwka idą dwie młode dziewczyny, jedna z gwiazdką naklejoną na policzku, niezakamuflowana – i ochroniarze mówią, że ich nie wpuszczą. Bo to jest wyjście, nie wejście, mogą pójść naokoło. Pytają, którędy, a ochroniarze na to, że i tak ich nie wpuszczą, bo są z marszu, a tych z marszu nie wpuszczają na Piknik Rodzinny. „Zaraz – mówi J. – przecież my też jesteśmy z marszu, a przeszliśmy!” Panowie się zasromali, orzekli, że to bardzo źle i że nie wpuszczą dziewczyn. „Ale przecież tamten marsz się już skończył”. Nieważne. Była to najwyraźniej strefa wolna od LGBT. Marszałek województwa niby zapraszał, ale jednak z segregacją obywateli na tych uprawnionych i tych nieuprawnionych, wedle ustaw norymbiałostockich.

J., skądinąd hetero, wiózł mnie do Warszawy – przy wyjeździe z miasta minęliśmy autobus z oznaczeniem: KLEPACKA. ZMIANA TRASY – i co jakiś czas wracał do tego, co widział na marszu, co najbardziej utkwiło mu w pamięci. Kobieta z trzy-, czteroletnim może dzieckiem, któremu układała obie maleńkie rączki w faki, mówiąc „Ucz się!”, po czym skandowała: „Wy-pier-da-lać! Wy-pier-da-lać!”.



Nie zabił mnie wczoraj w Białymstoku ten kamień, ani dziesiątki innych, które leciały na nasze głowy.

Nie zabiły mnie butelki, jajka, petardy i puszki.

Nie zabiły mnie setki kiboli, którzy przez trzy godziny grozili mi pobiciem, gwałtem i śmiercią. Którzy w bandach po dziesięć osób atakowali bezbronne dziewczynki i przerazonych chłopców.

Nie zabili mnie 'katolicy', którzy od miesięcy nakręcają na nas nagonkę.

Nie zabili mnie samorządowcy, którzy nielegalnie ogłosili 20 gmin/powiatów/województw strefami wolnymi od LGBT.

Natomiast codziennie zabija mnie obojętność.

Zabija mnie mój tata:
-"dziesiątki ludzi w internecie grozi mi śmiercią, używają wyzwisk, jakich nigdy nie słyszałem"
-"eee tam, nie przejmuj się, to świadczy tylko o nich"

Zabija mnie kolega z pracy:
-"jak weekend?"
-"byłem w Kielcach na marszu, jakiś typ przez całą trasę groził mi gwałtem."
-"hahaha, na pewno się już do tego przyzwyczaiłeś po tylu marszach, nie?"

Zabija mnie fakt, że wszystkie wiadomości o to, czy żyję po wczoraj dostałem od aktywistek i aktywistów.

Zabija mnie gej w internecie, który pisze, że rozumie kiboli robiących z dziecka w wózku żywą tarczę, bo" pośród LGBT jest wiele nienormalnych osób".

Zabijają mnie osoby z mojego otoczenia, które mówią, że męczy ich już ta kościółkowo-tęczowa wojna i w całym swoim przywileju czekają na magiczne nadejście spokoju. Powtarzają przy tym "dlaczego jedni i drudzy nie mogą dać sobie spokoju?"

W tym kraju trzyma mnie tylko myśl, że ja wyjechałem z Białegostoku, ale te dziesiątki czy setki osób LGBT musi tam zostać. Myśl, że młode osoby LGBT, które dopiero odkrywają swoją tożsamość są przerażone ogromem nienawiści, kłamstw i przemocy wymierzonej w naszą stronę. Myśl, że nie możemy liczyć na wsparcie społeczeństwa, więc sami musimy się wspierać najlepiej jak możemy.

Mam tylko nadzieję, że uda mi się dodać otuchy jak największej liczbie osób, zanim ludzka bierność mnie zabije dosłownie lub w przenośni.










Atak narodowców katolicki na dziewczynę



Atak na reportera Oko Press



Atak na innego uczestnika przez kiboli katolicki


Kobieta kontra reporter prawicowy


Oko Press relacja









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz