niedziela, 7 sierpnia 2011

Polityka.pl: Węzły na węzłach

Polityka.pl: Dyskusja, która towarzyszy projektowi ustawy o związkach partnerskich, mimochodem przyniosła odpowiedź na pytanie, dlaczego małżeństwo przestaje być atrakcyjne. Może na początek wyremontujmy tę instytucję. I pomyślmy poważnie o homomałżeństwach.

Przez kilka tygodni staraliśmy się bez emocji analizować poszczególne zapisy projektu ustawy o związkach partnerskich, który trafił do laski marszałkowskiej i – choć na ostateczne rozstrzygnięcie poczeka najpewniej do przyszłej kadencji Sejmu – to sprawa będzie się stawała przedmiotem coraz gorętszej dyskusji. Przyjrzeliśmy się też rzeczywistości francuskiej, gdzie prototyp tego typu rozwiązania funkcjonuje już kilka lat. Dmuchając na zimne, wyobrażaliśmy sobie rozmaite hipotetyczne historie, związane z dziećmi, dziedziczeniem, rozliczeniami podatkowymi, z którymi to nowe prawo musiałoby się skonfrontować. Trudno o jednoznaczny werdykt – czy projekt ustawy jest dobry czy zły (na pewno wymaga dopracowania), tym bardziej że sprawa ma silną konotację polityczną i ideologiczną. Pochopna dyskwalifikacja może przekreślić na długie lata prawa osób homoseksualnych do legalizowania związków w Polsce. Wszak – bądźmy szczerzy – załatwienie tej właśnie sprawy jest tak naprawdę główną intencją projektu. A ponieważ – wzorem francuskim – projektodawcy postanowili niejako przy okazji rozciągnąć partnerstwo na pary heteroseksualne, mimochodem okazało się, jak bardzo polskie prawo i praktyka społeczna są przywiązane, wręcz oparte na bardzo tradycyjnym, patriarchalnym rozumieniu małżeństwa i rodziny. W jak wielu obszarach prawo jest anachroniczne, a praktyka sądowa bywa okrutna. Nasz namysł nad poszczególnymi zapisami projektu ustawy o związkach partnerskich podsunął nam więc również wnioski dotyczące tego, co należy zmienić w rozmaitych obszarach, regulujących dziś – by tak rzec – bycie ludzi razem. Być może niektóre rozwiązania, proponowane dla związków, można by rozszerzyć na małżeństwa, a nawet wprowadzić do regulacji obejmujących ogół społeczeństwa. 1. Informacja o chorobie: każdy ma prawo upoważnić do jej uzyskania, kogo chce

 Oto najbardziej – jak się wydaje – oczywisty przykład: nieskrępowany dostęp do wiadomości o zdrowotnych perypetiach partnera. Nie potrzeba do tego ustawy o związkach partnerskich, po prawdzie, już dziś sprawa jest załatwiona: w poszczególnych placówkach medycznych można złożyć pisemne oświadczenie, kogo do lekarskich tajemnic mamy życzenie dopuścić (nawet mąż nie dostanie informacji o żonie, jeśli ona sobie tego nie życzy). Wyjątkiem jest sytuacja, gdy człowieka przywożą nieprzytomnego z ulicy. Pracownicy służby medycznej są odporni na łzy, skoro za udzielanie informacji osobom nieuprawnionym grozi im do trzech lat więzienia. Jeszcze poważniejszą sprawą jest podejmowanie decyzji, do jakich uprawniony jest przytomny pacjent. Prawnicy wciąż spierają się o tzw. testament życia. Wydaje się jednak sensowne, byśmy przynajmniej w sprawie informacji mogli dowolnej osobie, którą uważamy za bliską – partnerowi, ale także przyjaciółce, ciotecznemu bratu, bliskiemu współpracownikowi – wystawić zawczasu odpowiedni dokument. Być może poświadczony notarialnie (albo przez urzędnika gminy czy NFZ), trzymany w domu na taką właśnie okoliczność. 2. Wspólne opodatkowanie: komu i za co ten przywilej

Postulat wspólnego opodatkowania związków partnerskich jest bodaj najbardziej ryzykownym zapisem projektu. Otwiera on zbyt szeroko furtkę do nadużyć – łatwo zawiązywalna i łatwo rozwiązywalna umowa partnerska może skłaniać ludzi do związków fikcyjnych, zawieranych wyłącznie w celach merkantylnych. Z tego też powodu projekt wzbudzi prawdopodobnie zdecydowany sprzeciw polityków odpowiedzialnych za finanse państwa. (Co może przesądzić o jego losach znacznie skuteczniej niż ataki natury ideowej).

Wspólne opodatkowanie małżeństw jest w intencji rekompensatą państwa za trud wychowywania potomstwa. To jeden z silniejszych instrumentów prorodzinnych, promatrymonialnych czy pronatalnych, jakimi dziś państwo dysponuje. Owszem, przywilej jest rozciągnięty również na małżeństwa bezdzietne. Ale państwo zawiera tu swego rodzaju deal. Prawo bowiem do wspólnego opodatkowania mają tylko pary pozostające we wspólnocie majątkowej, gdzie małżonkowie – w razie tarapatów finansowych – wzajemnie za siebie odpowiadają (choć za długi tylko wtedy, gdy oboje wyrazili zgodę na zaciągnięcie kredytu).

 Pojawiają się więc naturalne pytania: czy związki partnerskie powinny być w sferze finansowej taką samą instytucją jak małżeństwa? Czy nie przeczyłoby to istocie związków partnerskich, które mają być – w odróżnieniu od małżeństwa – cywilnoprawną umową? Tworzenie instytucji „małżeństwa bez ślubu” czy też małżeństwa w wersji light, z przywilejami, ale bez odpowiedzialności, nie wydaje się sensowne.

Wątpliwości te podsyca jeszcze fakt, że w naszym społeczeństwie istnieją głębokie – również w sensie finansowym – związki międzyludzkie, które prawo ignoruje. Na przykład wyż demograficzny lat 50. wpadł właśnie w sytuację, którą psychologowie nazywają sandwiczem: człowiek musi wspierać zarówno chorujących przewlekle rodziców, jak i dorosłe już, lecz niesamodzielne dzieci. Życiowy przekładaniec zobowiązań. Czy powinno być tak, że państwo uprzywilejowuje w systemie podatkowym tylko pary (po wprowadzeniu ustawy – również pary partnerskie) oraz samotnych rodziców? Ludziom-kanapkom nie ma nic do zaoferowania. Gdyby ustawa o związkach partnerskich weszła w życie, małżeństwu ludzi-kanapek najbardziej opłaciłoby się rozwieść i wejść w związki partnerskie. Ona z teściową lub teściem, on – z jednym z jej rodziców. Wówczas synowa mogłaby odliczać wydatki na teściową od swoich dochodów – i tak dalej. Oczywiście brzmi to żartobliwie, ale wcale nie byłoby prawnie niemożliwe, za to – na wskroś racjonalne.

Nie jest to z pewnością idea na dzisiejszy stan finansów państwa, ale być może perspektywicznie należy zastanawiać się nad takim rozwiązaniem podatkowym, by ludzie mogli przedstawić fiskusowi swoje realne gospodarstwo domowe? Kolejka po wsparcie budżetowe wydłuża się: przybywa ludzi sędziwych, niesamodzielnych, samotnych. Niewykluczone, że byłoby to z korzyścią dla budżetu, gdyby zachęcić tych aktywnych i dobrze uposażonych do opieki nad uboższymi krewnymi czy przyjaciółmi rodziny właśnie możliwością włączenia ich do wspólnego gospodarstwa. 3. Wspieranie dalszej rodziny: czy powinniśmy płacić za winy ludzi, na których życie i postępowanie nie mamy żadnego wpływu

 Dzisiaj przepisami prawnymi próbuje się nas do tej solidarności zmusić, a nie zachęcić. Projekt ustawy o związkach nie przewiduje, by zawarcie tego paktu wiązało się z jakimikolwiek solidarnymi zobowiązaniami wobec rodzeństwa, rodziców, jeśli partnerzy z własnej woli nie wprowadzą do umowy odpowiednich zapisów. (Być może dla ułatwienia należałoby pomyśleć nad jakimś wzorem takiej umowy – swoistym menu, z którego partnerzy wybieraliby dobrowolnie zobowiązania?). Tradycyjne małżeństwo – wspólnota majątkowa – musi sprostać solidarnie wielu zrazu niespodziewanym obciążeniom. Kodeks rodzinny zobowiązuje nas do alimentowania osób w kłopotach. Zobowiązani jesteśmy jako: byli małżonkowie, dorosłe dzieci, rodzice oraz rodzeństwo. Samorządy szukają dziś oszczędności, więc pomoc społeczna rozpoczęła polowania na rodziny klientów. I ludzie płacą, jeśli tylko mają z czego. Bez względu na to, jak układały się przez lata ich wspólne relacje, czy poczuwają się w ogóle do wdzięczności i czy aby przypadkiem to nie oni byli wcześniej w tej relacji moralnie pokrzywdzeni. Dorosłe dzieci bijących alkoholików, rodziców, którzy je opuścili, nie płacąc ani złotówki alimentów, bracia – błękitne ptaki – którzy po przepuszczeniu swojej części spadku po rodzicach stawiają się do swojego rodzeństwa po jeszcze. Albo byłe żony – po latach.

Ta sprawa wydaje się jednym z poważniejszych anachronizmów instytucji małżeństwa, rozumianego nie tylko jako związek dwojga osób, ale też cały labirynt relacji i powinności. Związek partnerski byłby z pewnością od tego ucieczką. Czy jednak właściwszą drogą nie byłoby szukanie takich rozwiązań alimentacyjnych, które respektowałyby rzeczywistość społeczną? Szeroko rozumiane, wielopokoleniowe, klanowo solidarne rodziny są już pieśnią przeszłości. Coraz trudniej odpowiadać nam za winy braci, rodziców, dorosłych dzieci, gdy nasz wpływ na ich życie jest minimalny.

4. Adopcja dzieci: każdy automatyzm jest tu groźny

 Adopcji dzieci przez związki homoseksualne – zwłaszcza dzieci biologicznie obcych – opinia społeczna jest w Polsce głęboko przeciwna i z tego powodu ta sprawa została pominięta w projekcie ustawy. Panuje powszechne przekonanie, że dziecko powinno być wychowywane przez mamę i tatę (nawet zastępczych, ale jednak kobietę i mężczyznę).

Psychologowie są w większości przekonani, że orientacja seksualna nie upośledza kompetencji rodzicielskich – homoseksualiści nie ustępują innym troskliwością czy odpowiedzialnością. Ale też przestrzegają, iż stereotypy społeczne mogą sprawić, że dziecku w takiej rodzinie będzie – by tak rzec – społecznie trudno. Grozi mu naznaczenie, jak jeszcze niedawno choćby dzieciom nieślubnym.

Jednak przemilczeć sprawy adopcji się nie da choćby dlatego, że wiele dzieci już jest wychowywanych przez pary homoseksualne (najczęściej jedno z rodziców ma je z poprzedniego związku). Wydaje się, że każdą sprawę adopcyjną powinien rozstrzygać indywidualnie sąd, a wszelki automatyzm jest tu niewskazany. Według uchwalonej w tym roku ustawy o pieczy zastępczej, rodzicem adopcyjnym może być każda osoba. Również samotna. Jej tożsamość płciowa czy orientacja seksualna, przynajmniej oficjalnie, nie powinny mieć znaczenia. Byle była stabilna, odpowiedzialna i przeszkolona.

Oczywiście może to być para. Do niedawna – wyłącznie małżeństwo. W praktyce ośrodki adopcyjne twórczo rozwijają tę starą zasadę. Jako pierwszy tester stabilności traktują akurat staż małżeński. I trzeba mieć co najmniej pięć lat tego stażu. Kryterium jest o tyle kłopotliwe, że w gronie starających się o adopcję nadreprezentowani są ci, którym pierwsze małżeństwo nie wyszło – wystawione na zderzenie z górą lodową niepłodności. Rozwiedli się, zwykle jakoś niewiele przed czterdziestką. Nie są już tak chętni, by po raz drugi wejść w formalny związek, choć znaleźli partnera. Wolą więc partnera ukryć przed osobami decydującymi o przyznaniu dziecka. Zwłaszcza – można się domyślać – jeśli w grę wchodzi partner tej samej płci. To stawia pod znakiem zapytania sens całych przygotowań natury psychologicznej, jakiej przyszli rodzice powinni być poddawani. Czy naprawdę staż małżeński powinien być w tej sytuacji wiarygodnym wskaźnikiem kompetencji rodzicielskich?

 5. Rozwód: powszechne prawo do cywilizowanej formy rozwiązania nieudanego związku

Na koniec pytanie bodaj najważniejsze (bo tu kryje się najważniejszy argument twórców ustawy za rozciągnięciem partnerstwa na wszystkich): co tak niepokoi ludzi w małżeństwie, że akcje tej instytucji spadają? Bo trend widać wyraźnie: przez 10 lat odsetek decydujących się na ślub zmniejszył się o 40 proc. Dekadę temu bycie razem bez ślubu praktykowało ponad 400 tys. Polaków, ponad połowa spośród nich – wspólnie wychowując dzieci. Dziś, według różnych szacunków, regularnych rodzin „na kocią łapę” może być nawet dwa razy więcej. Co trzecia panna i kawaler oraz co czwarty rozwiedziony decyduje się na wolny związek.

Ponad połowa badanych przez CBOS Polaków powiedziała w 2009 r., że rozumie strach młodych przed ślubem, wynikający z racjonalnej obawy, że przecież może się nie udać, a potem – gehenna rozwodu. Ponad połowa przyznała, że wręcz popiera zwlekających ze ślubem, a 5 proc. poszło jeszcze dalej: nawet jeśli ludzie żyją ze sobą i kochają się, to bezwzględnie nie powinni decydować się na małżeństwo. Bo jeśli ono nie wyjdzie i nawet ludzie zdołają się porozumieć, sami podzielą już sprzęty i opiekę nad dzieckiem – to i tak sędzia musi zadecydować, czy mogą rozwiązać małżeństwo, zadając np. pytania o datę ostatniego stosunku seksualnego. I rozwodu nie dać, kierując się światopoglądem, misją godzenia albo choć nadzieją, że jeszcze się pogodzą, skoro się nie kłócą. A przede wszystkim – dobrem dzieci.

 Na fali prawicowej ofensywy etycznej w latach 90. uznano, że rozwiązanie małżeństwa musi mieć odpowiednią rangę i nie może przychodzić zbyt łatwo. I przeniesiono rozwody o instancję wyżej, do okręgów. W efekcie, zamiast sędziów z przygotowaniem z psychologii konfliktu, przemocy, problematyki zachowań ofiary – bo tacy powinni być sędziowie rodzinni – zaczęli rozwodzić też ludzie wyspecjalizowani np. w prawie budowlanym.

Czy ten nadmierny paternalizm państwa nie działa w praktyce przeciw instytucji małżeństwa? Czy rzeczywiście w interesie państwa jest formalne komplikowanie sytuacji ludzi, którzy chcieliby zachować trochę poczucia godności? Dlaczego tym, którzy doszli do porozumienia, nie pozwolić, by po prostu zanieśli sędziemu gotową umowę rozstaniową?

W przypadku związków partnerskich rozstanie ma być aż zaskakująco proste: jednostronne wypowiedzenie umowy albo jej automatyczne zerwanie poprzez ślub z kimś innym. Sąd zająłby się dopiero spornymi podziałami majątku. Może aż tak prosto z rozstaniem być nie powinno, ale też nie tak trudno, jak dziś jest to w przypadku małżeństwa. *** Wprowadzenie związków partnerskich uregulowałoby status prawny par jednej płci – i to by była zaleta. Przy okazji generując jednak zestaw nowych problemów i niejasności prawnych – i to by była wada. Ale też ci, którzy mieliby najwięcej do zyskania – pary jednej płci, paradoksalnie, najwięcej mogą też na tej ustawie stracić. Bo droga do małżeństw dla par jednej płci zostanie zamknięta na lata. Po co ślub, skoro mają związek.

Zwolennicy czy współautorzy projektu ustawy, wywodzący się ze środowisk przeciwko homofobii, apelują, by ustawy – mimo pewnych niedociągnięć – nie dyskwalifikować. W obecnej sytuacji politycznej, przy ogromnych wpływach Kościoła (jednoznacznie wrogiego wobec jakichkolwiek związków homoseksualistów), taka ustawa to wszystko, co mogą osiągnąć. Czy jednak – i dla nich – ryzyko nie jest zbyt wielkie?

Być może najrozsądniejszym i najbezpieczniejszym społecznie rozwiązaniem jest po prostu prawo homoseksualistów do zawarcia małżeństwa. Dla konserwatywnej części opinii publicznej jawi się to jako deprecjacja, wręcz zamach na tę instytucję. „W rzeczy samej – odpowiada na to w „Gazecie Wyborczej” prof. Wojciech Sadurski, prawnik – nie ma bardziej prorodzinnego stanowiska niż zamiar rozszerzenia kulturowej wartości rodziny na tych wszystkich, którzy ją poważają, a którym prawo dotychczas odmawia tego dobrodziejstwa”.

Skoro osobom homoseksualnym ten rodzaj włączenia się do wspólnoty obywatelskiej, uzyskania społecznej akceptacji jest potrzebny, skoro chcą ślubnego sztafażu i ciepło-domowego stylu życia, to przecież oddają wręcz hołd instytucji małżeństwa. Co nie zmienia faktu, że ona sama wymaga remontu, roztropnego przystosowania do nowych okoliczności społecznych.

Nie przypadkiem dwanaście państw europejskich wprowadziło związki partnerskie wyłącznie dla par homoseksualnych – jako swoiste paramałżeństwo. Pięć zaakceptowało homoseksualne małżeństwa i ku tej jednoznaczności świat wydaje się zmierzać (ostatnio na takie rozwiązanie zdecydowały się władze Nowego Jorku, poparł je oficjalnie Barack Obama).

Na eksperyment, jakim jest pakt partnerski dla wszystkich, zdecydowały się tylko dwa: Francja i Luksemburg. To też daje do myślenia. Po pierwsze w Francji debata jest nad wprowadzeniem małżeństw tej samej płci tylko nie chcą zgodzić się prawica Francuska.

Źródło:
Polityka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz