środa, 26 września 2012

Mam dwie mamy, jestem szczęsliwy!


Mam 43 lata i blisko 3. letniego synka. Pojawił się w naszym domu w wieku 3 miesięcy i 9 dni. W tym dniu obchodzimy jego urodziny. Świętujemy też dzień jego biologicznych narodzin. I dzień pierwszego spotkania. Mamy wiele okazji do celebrowania wspólnej radości – synek jest wyjątkowy a i nasza rodzina nienormatywna. Leoś ma trzy mamy i jednego tatę. Tata jest Nigeryjczykiem holenderskiego pochodzenia lub Holendrem nigeryjskiego pochodzenia. Nie wiemy tego na pewno. Biologiczna mama jest Polką. Znamy jej imię, nazwisko, adres zamieszkania i miejsce pracy. Wszystko po to, żeby ułatwić synkowi kontakt, jeśli kiedyś go zechce mieć. Kobieta, która go dla nas urodziła jest elementem tożsamości synka. Uczono mnie tego na kursie przedadopcyjnym.

Niepotrzebnie – czułam intuicyjnie, że nie godzi się postąpić inaczej. Synek urodził się z imieniem Marek. Prosto ze szpitala trafił do przyjaznego domu zastępczego. Przyjaznego, ale stereotypowego. Kiedy opiekunowie dowiedzieli się, że osoba bez partnera otrzymała kwalifikację do adopcji Marka, odmówili zgody na „przekazanie” go. Czego nie mogli zrobić w świetle prawa. Status pogotowia opiekuńczego z definicji zakłada opiekę a nie ferowanie wyroków. Opiekunowie uznali a priori, że kobieta nie da sobie rady z wychowaniem dziecka, tym bardziej ciemnoskórego. Znaleźli dostęp do prezydenta miasta, postawili się ośrodkowi adopcyjnemu, postanowili wystąpić z własnym wnioskiem adopcyjnym. Pracownicy ośrodka kierowali się jednak literą prawa. Wzięli też emocjonalnie moją stronę – tak to odebrałam.

Pamiętam swój strach, rozczarowanie i determinację. Przełomowym momentem okazał się dzień pierwszego kontaktu. To adopcyjne określenie na dzień spotkania mamy adopcyjnej i dziecka. Pierwszego bezpośredniego, na co przystali opiekunowie zastępczy. Gdyby nie moja wiedza nie zorientowałabym się, że są nieprzychylnie do mnie nastawieni. Byli grzeczni i adekwatnie zdystansowani. Przez całe trzy godziny. W drodze powrotnej do domu, w której towarzyszyła mi pedagożka z ośrodka, zadzwonił telefon. Opiekunowie powiedzieli jej wzruszeni, że nie mogli sobie wymarzyć lepszej mamy dla Marka. Że mnie facet niepotrzebny, że się grubo mylili. I że przepraszają. Ucieszyłam się, ale nie uwierzyłam.

Kilka dni temu dziennikarka z „Przekroju” zapytała mnie skąd decyzja o dziecku. Zamurowało mnie. Więc odwróciłam pytanie. Dlaczego ty zdecydowałaś się na swoją dwójkę dzieci. Wtedy zrozumiała. Z Anią byłyśmy w związku od 7 lat, od trzech starałyśmy się o dziecko biologiczne. Uznałyśmy, że takie biologiczne będzie nam ciężej odebrać. Żyłyśmy przecież w polskiej rzeczywistości. Przeznaczenie zadecydowało inaczej – żadna z siedmiu inseminacji w klinice bezpłodności się nie powiodła. Nie miałyśmy już siły i pieniędzy na walkę o dziecko metodą in vitro. Zresztą proces adopcyjny i tak odbywał się równolegle. Tak się podzieliłyśmy zadaniami. Wypalił plan B.

Po pierwszym kontakcie następuje tzw. okres urlopowania – to czas kiedy sąd pozwala na pobyt dziecka w domu adopcyjnych rodziców, ale nie ma jeszcze oficjalnego wyroku. Ten czas między urlopowaniem a adopcją na papierze trwał sto czterdzieści dni. Dla nas to blisko pięć miesięcy strachu o to, że ktoś nam odbierze synka. Codziennie bałyśmy się niezapowiedzianego pukania do drzwi i tekstu „jesteście lesbijkami, oddajcie nam dziecko”. Jestem zodiakalną lwicą, walkę mam we krwi. To było jednak o dużo za dużo. Marek stał się Lonem – synem lwicy. Na drugie imię ma Szymon – z hebrajskiego „Bóg wysłuchał”. Obie jesteśmy ateistkami, to dlatego. Puściłyśmy w ten sposób oko do „Przeznaczenia”. Nasza „Tajemnica” dotyczyła tylko ośrodka adopcyjnego. Rodzina, przyjaciele, znajomi i sąsiedzi wiedzieli i o planach, i o obecności Leosia w naszym życiu. Bardzo nas w tym wsparli. Teraz przede mną już tylko rozmowa z pracowniczkami ośrodka i sędziną. To porządne, mądre kobiety. I być może okaże się, że moje obawy były nieuzasadnione. Wtedy instynkt podpowiadał nam, że tak właśnie trzeba postąpić.

Mamy ten komfort, że od blisko dwu lat mieszkamy w Wielkiej Brytanii i polskie macki nas nie dosięgną. To argument intelektualny. Na poziomie emocjonalnym czuję, że nie mogę postąpić inaczej. Znam rodziców, którzy przynoszą materiały biurowe z pracy, ale dziecko karzą za kradzież. My tak nie chcemy. Wydaje się, że Leoś ma zaspokojone wszystkie potrzeby. W tym te najważniejsze – emocjonalne. W wychowaniu go pomaga nam adopcyjna babcia Dorota (Sumińska), mrowie cioć i wujków, nasze trzy koty i pies, które w naturalny sposób uczą go interakcji opartej na szacunku i wrażliwości na inny byt. Z wujkami jest pewien kłopot, ponieważ dobrych wzorców męskich jest dużo mniej niż kobiecych. Leoś czuje naszą i ich miłość. Dbamy o to też w taki namacalny sposób. Pierwszy rok swojego życia z nami ma doskonale udokumentowany – jedno zdjęcie dziennie. Przechowujemy jego ubranka, w których przyszedł do nas z pogotowia opiekuńczego, mamy zapisany każdy skok rozwojowy, każdy pierwszy raz – od ząbka do uczestnictwa w wernisażu. Babcia Dorota napisała książkę dla dzieci pt. „Wierzę w jeże” i zadedykowała ją na stronie tytułowej swojemu „wnukowi z wyboru- Leonowi”. Napisała dla niego bajkę.

Całość na lejdizmagazine.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz