środa, 5 października 2011

Słowo Boże na dziś. Śmierć nie istnieje?

Gdy Jezus przebywał w jakimś miejscu na modlitwie i skończył ją, rzekł jeden z uczniów do Niego: „Panie, naucz nas się modlić, jak i Jan nauczył swoich uczniów”. A On rzekł do nich: „Kiedy się modlicie, mówcie: «Ojcze, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i przebacz nam nasze grzechy, bo i my przebaczamy każdemu, kto nam zawini; i nie dopuść, byśmy ulegli pokusie»”.
Łk 11,1-4

 Gdy umiera ktoś bliski (bez względu na to czy jest to śmierć nagła czy po długiej chorobie), czujemy się tak, jakbyśmy stracili grunt pod nogami. Dzieje się tak dlatego, ponieważ większość ludzi wie na temat śmierci bardzo niewiele i sądzi, że jest ona końcem egzystencji jako takiej. Nic bardziej błędnego. Dowodem na to jest ogromna ilość duchów, które nie przeszły na drugą stronę.

Pozostając wśród żywych nawiedzają nasze domy, zakłady pracy czy samych ludzi. W ekstremalnych przypadkach zabierają im ciało, opętując nawiedzonego tak mocno, że ten traci poczucie siebie i robi wszystko, co mu duch nakaże.

Bardzo często my sami jesteśmy przyczyną takiego stanu rzeczy. W chwili śmierci bliskiej osoby, a zatem w najważniejszym dla odchodzącej duszy momencie, zachowujemy się bowiem tak, jakby jej już nie było pośród nas. Wpadamy w rozpacz i z egoistycznych pobudek myślimy wyłącznie o sobie. Nie pozwalamy jej ze spokojem przechodzić przez te niezwykle dla niej ważne chwile (transformacji z jednego życia do drugiego), tylko lamentujemy i wołamy (czasami tylko podświadomie, lecz równie intensywnie) do zmarłego – „Zostań, nie odchodź, jak ja sobie bez ciebie poradzę…”. Wtedy zdarza się, i to dość często, że dusza zamiast w spokoju odejść pozostaje przy nas, gdyż nie chce zostawić nas w tak wielkiej rozpaczy. Mimo, że sama bardzo cierpi z powodu rozstania, to jednak pragnie nas wesprzeć, pocieszyć. Jakże często zmarły mówi do żałobników – „Zobaczcie, śmierci nie ma, ja nie umarłem, nadal żyję…”. Ci jednakże z lęku najczęściej zamykają się na tego typu wyznania.

Jak na ironię, dusza rezygnując ze swojego szczęścia i zajmując się żałobnikami wcale do nich nie dociera, choćby nie wiem, jak się starała. Nie jest bowiem łatwo dotrzeć do obolałego z rozpaczy człowieka, znajdującego się w stanie podobnym do szoku. Silniejsze (i mądrzejsze) duchy nie mogąc nic zdziałać, aby wesprzeć czy pocieszyć żywych odchodzą, inne pozostają. Jeżeli nie potrafią przeciwstawić się woli żywych stają się ich niewolnikami, ale i wampirami żerującymi na energii pozostałych przy życiu. Żałobna rozpacz, jeżeli trwa zbyt długo, jest podstępna i zaborcza. Na podobieństwo niewidzialnych macek czepia się zmarłej duszy i ją zniewala. Obezwładnia powoli, lecz sukcesywnie przywiązuje ducha do żywej osoby.

Kwestią oczywistą jest fakt, że moment śmierci i krótko po niej jest okresem największej rozpaczy i nie ma nic złego w jej intensywnym przeżywaniu. Jednak przyglądając się jej bliżej szybko i ze zdumieniem odkrywamy, że bardziej niż za zmarłym rozpaczamy nad samym sobą, nie zdając sobie jednak z tego sprawy. Boimy się bowiem samotności czy tego, jak damy sobie dalej radę. Podświadomie pragniemy odchodzącą duszę jak najdłużej przy sobie zatrzymać. Nie zdajemy sobie niestety sprawy z tego, że przedłużająca się rozpacz przykuwa do nas duszę, która krok po kroku zaczyna zapominać o tym, że umarła. Taka postępująca amnezja powoduje, że zaczyna zaprzeczać własnej śmierci i prowadzić życie, jakie wiodła dotychczas.

W momencie śmierci naturalne siły wszechświata pomagają duszy przy przejściu z jednego świata do drugiego. Z czasem tych sił jest coraz mniej, a gdy ich zabraknie (gdy od chwili śmierci minie zbyt wiele czasu), dusza nie może już odejść i pozostaje przy żywych, czasami na dobre.

Tymczasem mijają kolejne tygodnie (czy miesiące), a nasza żałoba staje się coraz słabsza. Zamiast koncentrować się na śmierci i umarłym zaczynamy coraz częściej spoglądać w kierunku żywych. Nadchodzi dzień, w którym nareszcie udaje nam się zapomnieć o zmarłym. Poznajemy np. nowego partnera i chcemy z nim rozpocząć nowe życie. Okazuje się jednak, ku naszemu zdumieniu, że nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Łańcuchy, którymi związaliśmy się z duchem są tak silne, że trudno je obecnie rozerwać.

Co to dla nas oznacza? Przede wszystkim to, że w jakimkolwiek nowym związku pomiędzy nami zawsze będzie stawał duch. Nie pozwoli na nową przyjaźń, ponieważ człowiek stał się dla niego jego całym życiem. Duch jest całkowicie zależny od energii człowieka i będzie robił wszystko, co w jego mocy, aby zachować ekskluzywny związek z nawiedzonym. Dla niego staje się to kwestią przetrwania. Stąd nowy związek (oraz każdy inny) jest dla ducha zagrożeniem. Przy nowym partnerze rozpoczyna się zatem życie w trójkącie, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Chcemy żyć wolni i niezależni, ale teraz to już zupełnie niemożliwe. Obecnie duch „odpłaca” się nam egoizmem, którym my wykazaliśmy się w chwili, gdy nie chcieliśmy mu pozwolić na odejście.

Najczęściej spotykanym objawem w takiej sytuacji jest to, że nikt nie chce pozostawać w naszym pobliżu. Duch atakuje bowiem emocjonalnie wszystkie osoby, które chciałyby się do nas zbliżyć. Każdy zna to z autopsji – są ludzie, przy których wszyscy czują się źle – pozbawioni energii, zdołowani, wściekli czy po prostu przestraszeni, pomimo tego, że ludzie ci mogą się wcale nie odzywać. Stąd nasze kontakty będą krótkotrwałe lub bardzo powierzchowne. Bywa, że dodatkowo jesteśmy nieustannie wybudzani ze snu, brak nam energii (musimy się nią dzielić z duchem), trudno nam się skupić, mamy gonitwę myśli, a w skrajnych przypadkach zaczynamy odczuwać dolegliwości, na które narzekał (lub co gorsza zmarł) nasz bliski zmarły.

Jak zatem postępować w czasie żałoby? Z całą pewnością trzeba po prostu uświadomić sobie i przeżyć swój ból w sposób jak najbardziej intensywny. Warto płakać, krzyczeć, a nawet wyć. Niekoniecznie ma to być równoznaczne z intencją zatrzymywania odchodzącej duszy przy sobie. Z pewnością świadome przeżywanie takich uczuć ukaże nam, że tak naprawdę bardziej cierpimy, gdyż zostaliśmy sami, niż z tęsknoty za ukochaną osobą. Jeżeli nie przejdziemy przez taki proces świadomie, najprawdopodobniej będziemy cierpieć do końca życia, a każda strata będzie nam owe nieuzmysłowione cierpienie na nowo przypominać.

Gdybyśmy wiedzieli, że śmierci w sensie ostatecznego końca tak naprawdę nie ma, że jest tylko przejściem z jednego świata do drugiego, to przestalibyśmy się jej tak obawiać. Uświadamiając sobie, że tak jest w rzeczywistości, nie będziemy mieć problemu z przejściem na drugą stronę. Podobnie śmierć kogoś bliskiego nie będzie dla nas powodem do cierpienia w tak traumatyczny sposób. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że odchodząca dusza ma się bardzo dobrze, a nawet lepiej niż za fizycznego życia. Usuwa to żal i bunt z doświadczenia rozstania.

Śmierć jest na głębokich pokładach świadomości naszą własną decyzją, a nie czymś, na co czujemy się skazani. Rozumienie śmierci sprawia, że nie zaskakuje nas ona, a gdy przychodzi przyjmiemy ją, wprawdzie ze smutkiem, lecz bez nadmiernego tragizmu. Moim zdaniem śmierć jest wydarzeniem dużo ważniejszym niż narodziny, gdyż definiuje bardzo wiele procesów odbywających się po odejściu z fizyczności. Czas ich trwania wielokrotnie przewyższa czas naszej wędrówki na ziemskim planie istnienia. Stąd jej rozumienie jest z mojej perspektywy absolutną koniecznością.

Wanda Prątnicka zajmuje się odprawianiem egzorcyzmów świeckich/onet.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz