Fot: Virgin Media |
NEWSWEEK: Czterdzieści lat na metalowej scenie to imponujące osiągnięcie. Trudno było przetrwać?
ROB HALFORD: Trudno było w ogóle zaistnieć. Kiedy my, Black Sabbath i kilka innych brytyjskich kapel zaczynaliśmy grać, metal jako gatunek nie istniał. Traktowano nas jak bandę dziwaków, którzy grają za głośno i śpiewają ponure teksty. Pamiętam, jak w 1970 roku oberwało się Ozzy’emu od dziennikarzy za teksty do płyty „Paranoid”, że niby nazbyt depresyjne. Z czasem na Wyspach było nas, czyli bandów grających mocniej i agresywniej od Led Zeppelin, coraz więcej, ale poza granicami Zjednoczonego Królestwa to była totalnie obca muzyka. Najtrudniej było przebić się z nią w Stanach.
Teraz, jak mówisz metal i USA, kojarzysz automatycznie: Metallica, Slayer, cała kalifornijska scena trashowa itp. W 1970 roku patrzono tam na nas jak na debili. Judas Priest? To nazwa pochodząca z piosenki Boba Dylana [„The Ballad of Frankie Lee and Judas Priest” – przyp. red.]. Dobra, to wystąpicie obok folkrockowych zespołów. I naprawdę tak było. Zestawiano nas na scenach z tak odmiennymi grupami, że publi-czność nas wygwizdywała. Ale byliśmy cierpliwi. Sukces Ozzy’ego w Stanach przetarł nam szlaki, potem byliśmy my, a później metal stał się popularny.
Sukces to rzecz, która wbrew temu, co myślą młodzi ludzie, chcący być muzykami, nie przychodzi nagle. Jesteśmy dobrym przykładem, jak powolna i żmudna to praca. Zanim nasze płyty zaczęły sprzedawać się w milionowych nakładach, najpierw graliśmy dla garstki ludzi, najczęściej znajomych. Nie ma nic bardziej frustrującego od grania w małym klubie, który jest zupełnie pusty, może tylko granie dla pustego stadionu.
Newsweek: W Polsce heavy metal jest nadal autentycznie popularny. Rob Halford: Wiem! Wy, Polacy, naprawdę jesteście nieźle popieprzeni! To komplement. Zanim w ogóle trafiłem do Polski z pierwszymi koncertami [w 2000 roku – przyp. red.], słyszałem opowieści o polskiej publiczności, że jest żywiołowa, świetnie nie tylko reaguje na numery, ale zna je na pamięć. A potem przyleciałem tu i wszystkie opowieści okazały się prawdą. Jesteście niesamowici.
Newsweek: Nigdy nie był pan w Polsce przed obaleniem komunizmu?
Rob Halford: Niestety nie, ale odrobinę historii bloku wschodniego znam. Dużo się o was w naszym środowisku mówiło. Bruce Dickinson z Iron Maiden zawsze był pełen podziwu dla wszystkich mieszkańców bloku wschodniego, którzy przecież byli odcięci przez władze od muzyki z Zachodu, a mimo to cieszyła się ona tu niebywałą popularnością. Dużo o Polsce opowiadali mi moi muzycy z solowego zespołu Halford, zwłaszcza Mike Chłaściak, który urodził się w Polsce i długo mieszkał w Warszawie.
Newsweek: A jak pan myśli, dlaczego akurat heavy metal stał się w bloku wschodnim aż tak popularny?
Rob Halford: To, co ludzie kochają w metalu, to czysta energia. Na koncertach widać to najlepiej, ludzie dosłownie szaleją. A kiedy żyjesz w kraju, którego władza ma do jednostki stosunek bardzo opresyjny, energia metalu jest dla niektórych swoistym katharsis. Mogą po prostu wyszaleć się przy słuchaniu płyty czy wyskakać na koncercie. Dzięki metalowi po prostu oczyszczają się z negatywnych myśli, emocji. Poza Polską heavy metal i inne odmiany tej muzyki są niezwykle popularne w Bułgarii, czyli także byłym państwie bloku wschodniego. Ostatnio bardzo prężna scena metalowa rodzi się w Iraku. Tam, gdzie istnieje ustrój totalitarny, tam ludzie próbują skanalizować swoje emocje w jakiś alternatywny sposób – bardzo często jest to słuchanie metalu.
Newsweek: Wspomina pan o fanach. Heavy metal to przecież nie tylko muzyka, ale cała subkultura. Zloty fanów…
Rob Halford: I tu wracamy do początku naszej rozmowy, czyli tego, jak narodził się metal. Kiedy pod koniec lat 60. powstawało heavymetalowe brzmienie, zespołów tak grających było zaledwie kilka, nic dziwnego, że gromadziły one dookoła siebie ludzi absolutnie oddanych tej muzyce. A że zawsze metal traktowany był trochę po macoszemu, fani także czuli się wyobcowani i zacieśniali więzy. Tak narodziła się jedna z najważniejszych i najliczniejszych dziś subkultur muzycznych.
Newsweek: Przed laty powiedział pan, że każdy metalowy wokalista to zwierzę… Rob Halford: Jeśli nie będziesz miał w sobie dzikiego zwierzęcia, nie będziesz się miotał po scenie i nie będziesz miał mocnego, zwierzęcego głosu, nie masz co szukać w tym gatunku. Tu chodzi o czystą dzikość na scenie.
Newsweek: Nie żałuje pan swojego coming outu, przyznania, że jest gejem? Był pan pierwszym metalowym muzykiem, który zdobył się na takie wyznanie.
Rob Halford: Absolutnie nie żałuję. Lata, które przeżyłem w ukryciu, kosztowały mnie masę nerwów, stresu, wpędziły w stany depresyjne i alkoholizm. Teraz jest dobrze. Spokojnie. Nie warto ukrywać swoich potrzeb, natury – nawet jeśli ceną jest to, że ktoś cię znienawidzi i odtrąci. Ludzie, którym na tobie naprawdę zależy, zostaną.
Cały wywiad na NEWSWEEK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz