Instytut Obywatelski: Republikanie są dobrzy w charyzmatycznym sprzedawaniu swoich idei. To biznesmeni świata polityki! – z Georgem P. Lakoffem, amerykańskim językoznawcą i politologiem, rozmawia Aleksandra Kaniewska
Jak to się stało, że konserwatyści – i w Stanach, ale też np. w Polsce, zawłaszczyli język moralności? Tak jakby tylko oni mogli być „dobrymi obywatelami” czy „dobrymi ojcami”. George P. Lakoff: Dwa odmienne stanowiska moralne konserwatystów i liberałów wynikają z zupełnie różnego pojmowania struktury rodziny. Pierwsza opiera się na filarze w postaci silnego, surowego ojca, który rządzi, wymaga oraz pokazuje, co w świecie jest dobre, a co złe. A kiedy dzieci błądzą, karze je. Do tego – co najważniejsze – zawsze ma rację. Czy ten ojciec kogoś pani nie przypomina?
Boga?
Dokładnie. To bardzo silna i brzemienna w skutkach metafora. Konserwatyści uważają bowiem, że taka wizja rodziny jest, po pierwsze, moralna, a po drugie, naturalna. Wszystko inne to działanie wbrew naturze. Do tego taki ojciec-Bóg jest wszechmogący – stanowi prawo i jest nieomylny. Jeśli nie postępujemy, jak on chce, idziemy do piekła. W nagrodę zaś, do nieba. To kreuje poczucie indywidualnej, a nie społecznej odpowiedzialności. I jak przekłada się to na rządzenie państwem?
Dla konserwatystów obywatele są jak dzieci. Zakładają, że w toku wychowania każdy otrzymuje umiejętność samodyscypliny. A jeśli masz taką dyscyplinę, także w zarządzaniu pieniędzmi, to musisz dobrze zarabiać. Dlatego też jeśli jesteś biedny, to ewidentnie twoja wina. Widocznie nie nauczyłeś się wystarczającej dyscypliny. Jesteś ubogi i niezaradny, czyli niemoralny. A najbardziej moralni są ludzie bogaci.
A rodzina progresywna?
Tam rządzą troskliwi rodzice, którzy wspierają swoje dzieci, dając im tyle pomocy, ile potrzebują. Na poziomie makro oznacza to duże zaufanie społeczne rządzących do obywateli, wiarę we wspólne dobro i troskę o bliźniego. Tutaj w grę wchodzi zarówno indywidualna, jak i społeczna odpowiedzialność za swoje czyny.
Można wyzwolić retorykę moralności z rąk, a bardziej ust, konserwatystów?
Tak, i to wcale nie jest takie trudne. Wymagałoby jednak od liberalnych polityków mówienia dokładnie tego, co mają na myśli. A tego nie robią.
Dlaczego?
Odpowiedź znajdziemy, co ciekawe, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie, w systemie edukacji. W Ameryce, jeśli jesteś z konserwatywnej rodziny i myślisz o karierze polityka, kiedy idziesz do college’u, to wybierasz kierunek biznesowy. Wiesz przecież, że sukces to pieniądze. Podczas takich studiów uczysz się oczywiście marketingu. A jak działa marketing? Analizuje to, jak ludzie myślą, dokonując różnych wyborów. Czyli przygląda się emocjom, pozycjonowaniu, lingwistycznemu programowaniu itp. To dlatego republikanie są tak dobrzy w charyzmatycznym sprzedawaniu swoich idei. To biznesmeni świata polityki!
A co w takim razie studiują aspirujący demokraci?
Stosunki polityczne, ekonomię czy nauki społeczne. Uczą się o wielu pięknych ideach, ale nie wiedzą, w jaki sposób działa mózg człowieka. Nie poznają kognitywnych sztuczek tak, jak robią adepci marketingu. A swoją wiedzę o ludzkich reakcjach opierają na tzw. fałszywej teorii racjonalności.
Brzmi naukowo.
I tak też wygląda. Opiera się na założeniu, że rozum jest świadomy, logiczny i działa dla maksymalizacji własnej korzyści.
Czyli, że człowiek jest pragmatyczny.
Niby tak, ale nie bez kozery teoria ta nazywana jest fałszywą. Bo umysł ludzki w 98 proc. działafałszywą. Bo umysł ludzki w 98 proc. działa nieświadomie, poddawany sugestiom, wpływom, metaforom i emocjom. Przecież nie moglibyśmy podejmować decyzji, gdybyśmy nie czuli, że jeden wybór nam się podoba, a inny nie.
Jak ta fałszywa racjonalność działa w polityce?
Świetnym przykładem może być reforma zdrowia, nazywana tu potocznie „Obamacare”. Zanim jeszcze projekt zaczął być wdrażany, prezydent poprosił kilku analityków o zbadanie, jaki rodzaj świadczeń zdrowotnych jest popularny wśród Amerykanów. I co zrobiono później?
Z tych najważniejszych dla społeczeństwa świadczeń stworzono pakiet, który stał się podstawą propozycji „Obamacare”. Na poszczególne rozwiązania głosowało pozytywnie między 60 a 80 proc. Amerykanów. Założenie było więc takie, że jeśli ktoś lubi poszczególne rozwiązania, np. darmowe plomby czy tanie ubezpieczenia, to spodoba mu się cały plan zdrowotny. Wydaje się to logiczne, prawda?
Dosyć logiczne. A gdzie tu haczyk?
Zaraz wyjaśnię. Republikanie za to nigdy nie twierdzili, że nie akceptują poszczególnych świadczeń. Na przykład, nie negowali rozwiązania, które zabraniało firmom ubezpieczeniowym odrzucać wnioski osób, które wcześniej już chorowały (czyli tym z tzw. preconditions). Nie mówili: uważamy, że takich osób nie należy ubezpieczać, mają się leczyć prywatnie. Sprytnie zmienili językowe ramy debaty o zdrowiu i – zamiast o praktycznej stronie leczenia – zaczęli mówić o moralności. Odwołując się, rzecz jasna, do emocji Amerykanów oraz swojego retorycznego konika: wolności.
Ale jak można wmówić komuś, że brak darmowej opieki medycznej jest dla niego dobry?
Konserwatyści tłumaczyli rozwiązania Obamy według dwóch kluczy: wolności i życia. Według nich, propozycje zdrowotne demokratów to zamach na wolność obywateli i zuchwałość państwa w kontrolowaniu ich zdrowia.
Po drugie, dopuszczają możliwość eutanazji, ustanawiając działanie tzw. komisji śmierci (ang. death panels), które będą decydować o uśmiercaniu starszych i niepełnosprawnych. A to jest działanie przeciw życiu.
Przecież nikt nie zamierzał nikogo zabijać?
Tak naprawdę chodziło o doradztwo w zakresie kończenia życia na życzenie pacjenta. Ale konserwatyści tak rozdmuchali sprawę, że death panels stały się najważniejszym elementem reformy. Wylądowały na ustach wszystkich. Z 85 proc. osób, które słyszało o komisjach śmierci, aż 30 proc. wierzyło, że to prawda! Republikanie odnieśli retoryczny sukces. Powtarzali jak mantrę: „nie” dla kontroli rządu nad zdrowiem i komisji śmierci.
A demokraci nie reagowali?
Obama i jego doradcy wciąż mówili tylko o świadczeniach. Pokazywali listy, całe dwadzieścia cztery rozwiązania. A kto ma czas i ochotę czytać listy? Nie odwoływali się do emocji tak, jak republikanie.
Jakiego więc argumentu powinien wtedy użyć prezydent Obama?
Retoryki z tej samej, moralnej półki. Tylko z wachlarza progresywnego. Powinien powtarzać Amerykanom, że reforma jest rezultatem troski państwa o ich wspólne dobro, że to działanie na rzecz ludzi, obywateli. I że każdy jest chroniony w równy sposób. To prosty argument moralny.
A wolnościowe gadanie republikanów? Wystarczy powiedzieć: kiedy jesteś chory, przestajesz być wolny. Marzysz tylko o tym, żeby wyzdrowieć. I po to jest ta reforma.
* George P. Lakoff – językoznawca amerykański, profesor na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz