Ostatnio odbierałam pocztę za Ewę i pani zapytała, kim dla mnie ona
jest. Odpowiedziałam: żoną. Ona: słucham? Żoną - mówię - ale według
prawa szwedzkiego. Pogratulowała i powiedziała, że ma nadzieję, że w
Polsce też będzie to możliwe - mówi Małgorzata Rawińska
Małgorzata Rawińska i Ewa Tomaszewicz są ze sobą od ponad pięciu lat.
Mieszkają w Warszawie. 6 grudnia wzięły ślub na pokładzie samolotu
szwedzkich linii lotniczych SAS na trasie Sztokholm - Nowy Jork. Była to
nagroda za udział w konkursie 'Love is in the Air' skierowanym do par
jednopłciowych z całego świata. Przez miesiąc Gosia i Ewa zdobyły 71
tys. głosów internautów, głównie z Polski. Zajęły drugie miejsce, ale
organizatorzy i tak je nagrodzili.
Magdalena Dubrowska: Jesteście świeżo po ślubie. Co się zmieniło?
Małgorzata Rawińska: Mamy ładne nowe obrączki.
Ewa
Tomaszewicz: Właściwie to nic się nie zmieniło. Poza tym, że jesteśmy
świeżo po ślubie w szwedzkim samolocie i po zawarciu związku
partnerskiego w West Hollywood. To się u nich nazywa zarejestrowany
konkubinat. I tyle. Jak pojedziemy do West Hollywood, to będziemy w
zarejestrowanym konkubinacie.
M.R.: Ostatnio odbierałam pocztę za
Ewę i pani zapytała, kim dla mnie jest. Odpowiedziałam: żoną. Ona:
słucham? Żoną - mówię - ale według prawa szwedzkiego. Pogratulowała i
powiedziała, że ma nadzieję, że w Polsce też będzie to możliwe. Tyle się
zmieniło, że mogę sobie w urzędach radośnie mówić o Ewie 'moja żona',
co chętnie wykorzystuję. Poza tym dalej jesteśmy starym dobrym
małżeństwem, tyle że z papierkiem.
E.T.: Co do papierka, to
urzędnicy z West Hollywood pomylili koperty, w związku z czym Aleks i
Shantu, zwycięska para niemiecka, mają nasz papierek, a my ich. Ale już
wymieniliśmy adresy.
Dlaczego wzięłyście udział w konkursie, skoro ten papierek nic w Polsce nie znaczy?
E.T.:
Żeby zaczął coś znaczyć. Żeby zwrócić uwagę społeczeństwa i polityków,
że ileś setek tysięcy osób odczuwa potrzebę takiej regulacji prawnej.
Dostałyśmy 71 tys. głosów. Dla porównania para, która wygrała w edycji
amerykańskiej otrzymała 4,5 tys. Nasza strona na Facebooku liczy sobie
ponad 12 tys. fanów, a strona pary niemieckiej, która wygrała, 600.
Przez cały czas otrzymujemy setki wyrazów poparcia. Poza tym z Polski
startowało 37 par. Jedna trzecia wszystkich głosów w tym konkursie
pochodziła z naszego kraju. Trzecie miejsce zajęli chłopcy z Warszawy i w
ogóle my, Polacy, zdominowaliśmy pierwszą dwudziestkę.
Czyli wystartowałyście, żeby działać?
M.R.:
Nie. Wystartowałyśmy, bo Ewa znalazła w internecie ogłoszenie o
konkursie i zapytała, czy nas zapisać. Stwierdziłam, okej. Zamieściłyśmy
informację na Facebooku, że można na nas głosować, a na drugi dzień z
samego dna awansowałyśmy na czwarte miejsce. Bardzo nas to zaskoczyło.
Sprawą zainteresowały się media i po pięciu dniach byłyśmy na miejscu
pierwszym. I wtedy zaczęłyśmy to traktować poważnie. Okazało się, że w
ten sposób możemy ruszyć temat związków partnerskich w Polsce.
E.T.:
Aleks i Shantu potem mówili w wywiadach, że wzięli udział, bo zawsze
marzyli o tym, żeby wziąć niezwykły ślub. I okej. My miałyśmy motywację
polityczną.
Rozmawialiście o tym?
- Tak, bo Aleks jest
Serbem, więc w swojej ojczyźnie był w jeszcze gorszej sytuacji. Pochodzi
ze wsi, w której przez ten konkurs został wyoutowany. Niepokoiło go to,
ma dużą rodzinę. Ale nic się nie wydarzyło.
A wasi rodzice?
M.R.: Tata otworzył szampana.
E.T.: Mama ma trochę stres, że się zrobiłam taka medialna. Ona troszeczkę nie jest z tym wszystkim pogodzona, ale w porządku.
Co sprawiło, że stałyście się najbardziej popularną polską parą tego konkursu?
M.R.:
Jako jedyne pokazałyśmy twarze w mediach, m.in. w TVN Uwaga, dzięki
czemu dotarłyśmy do ludzi, którzy do tej pory nie interesowali się
problemami naszej społeczności. Byłam bardzo zaskoczona, że inne pary
się nie zgodziły, bo to od początku było wydarzenie medialne i ten ślub
nie pozostałby utajniony. Zdjęcia agencji Reuters obiegły świat tuż po
ceremonii, z pokładu samolotu.
E.T.: Tak, zainteresowanie mediów
było ogromne, przy czym znalazłam chyba tylko jeden artykuł krytyczny.
Nawet portal Lotnicza Polska śledził konkurs z zapartym tchem.
M.R.:
Radziłam znajomym, żeby kupowali kukurydzę w słoiku, a nie w puszce, bo
widać, czy w środku nie ma Gosi i Ewy. O, już wiem, co się zmieniło.
Teraz nikt nie mówi o nas inaczej niż 'Gosia i Ewa', tak jak napisałyśmy
w profilu konkursowym. Straciłyśmy nazwiska. Stałyśmy się jednym
tworem: 'GosiąiEwą'.
Jak się dowiedziałyście, że weźmiecie ślub?
E.T.: Ze strony
internetowej SAS-u. Mieli ogłosić wyniki po południu i wszyscy nasi
znajomi siedzieli jak na szpilkach, zastanawiając się, co to dla Szwedów
znaczy popołudnie. Strona się zawieszała, bo było takie oblężenie. Ja
siedziałam w pracy, w pewnym momencie Adaś, kolega z biurka obok,
krzyczy do mnie: 'Lecicie!'. Zajęłyśmy drugie miejsce, ale organizatorzy
też przyznali nam nagrodę. Było takie ładne marketingowo uzasadnienie,
że doceniają zainteresowanie Polaków konkursem, a poza tym chcą, aby ten
pierwszy jednopłciowy ślub pary na pokładzie samolotu miał pełny
wymiar, czyli żeby zawarły go pary gejowska i lesbijska.
Zaczęły się gorące przygotowania.
E.T.:
Miałyśmy bardzo mało czasu. Najważniejszą rzeczą do załatwienia były
wizy. Kiedy weszłyśmy do ambasady amerykańskiej, ochroniarz nam na
wstępie pogratulował. Obsłużono nas wspólnie w jednym okienku, co jest
zgodne z procedurą w przypadku małżeństw, a nie teoretycznie obcych
sobie osób.
M.R.: Musiałyśmy jeszcze załatwić dokument z urzędu
stanu cywilnego potwierdzający, że nie jest się w innym związku
małżeńskim. Tyle że tam trzeba podać nazwisko przyszłego małżonka, a
zgodnie z polskim prawem nie mogłam wpisać Ewy. Pojawił się mały
problem. Przyszła kierowniczka urzędu i powiedziała, że owszem, mogę
złożyć takie podanie, ale ona mi je odrzuci. Takie jest prawo.
Niezmienione od 20 lat. Kierowniczka stwierdziła, że też czeka na
zmianę, którą wymusza obecna rzeczywistość. W Unii Europejskiej istnieją
związki partnerskie, więc urząd musi mieć możliwość wystawienia takiego
dokumentu. Powiedziała jeszcze, że poglądy na sprawy społeczne
urzędnicy mogą mieć w domu przy rosole. Więc to też było fajne i
budujące. Zaproponowała pełny odpis aktu urodzenia z przypiskiem, że
jestem stanu wolnego. Przetarłyśmy szlak.
A kreacje?
E.T.:
Zawdzięczamy dziewczynom ze 'Ślubnej wytwórni', które skontaktowały się
z nami. Chcą nam urządzić wesele w Warszawie. Poprosiły projektanta
mody Michała Starosta, żeby stworzył dla nas stroje.
M.R.:
Spotkaliśmy się i chyba nas polubił, bo od razu zaczął projektować. I co
jest strasznie ważne, pomógł nam za darmo. Wyszło fantastycznie. Co
ciekawe do pary niemieckiej zgłaszali się sponsorzy. Mieli kilka
strojów. Dostali walizki.
E.T.: Myśmy pożyczały. To jest ta
różnica. W Niemczech takie wydarzenie traktowane jest komercyjnie. W
Polsce jeszcze nie postrzega się naszej społeczności jako konsumentów,
klientów. Chłopcy stwierdzili, że powinnyśmy były szukać sponsorów za
granicą. Nam to do głowy nie przyszło. Ale np. napisała do nas
dziewczyna z francuskiej edycji magazynu 'Grazia', że chciałaby być
naszą świadkową, bo słyszała, że nie mamy.
I nadszedł 6 grudnia
E.T.:
Trochę byłyśmy niedospane przed naszym najważniejszym w życiu dniem, bo
opóźnienia, burze śnieżne itp. Na lotnisku w Sztokholmie kwiaty,
jedzenie i mnóstwo, mnóstwo dziennikarzy. Poznałyśmy Christofera
Fjellnera, który nam udzielał ślubu. Najmłodszy europarlamentarzysta.
Kiedy tylko weszliśmy na pokład airbusa, załoga odśpiewała piosenkę
'Wilkommen' z filmu 'Kabaret'. To była cudowna scena. Stewardesa, która
grała na gitarze, też jest lesbijką, od sześciu lat w związku
partnerskim, mają dwójkę dzieci. Mówiła, że to dla niej ważna chwila.
Najpierw organizatorzy chcieli, aby ten lot był obsługiwany przez załogę
homoseksualną, ale potem stwierdzili, że to dyskryminacja. I ogłosili
zapisy. Ponoć mieli rekordową liczbę chętnych. Ślub odbywał się w klasie
biznes, a w klasie ekonomicznej lecieli pasażerowie. Kiedy samolot
wyrównał lot, zaczęły się ceremonie. Najpierw Niemcy, potem my.
Formalności trwały chwilę. Potem składałyśmy sobie osobiste, przez nas
ułożone przysięgi. I tu nastąpił wzruszający moment, bo musiałam
wytłumaczyć mediom, dlaczego będziemy je składać po polsku. To jest
strasznie fajne, jak stoi przed tobą trzydziestu kilku dziennikarzy i
masz szansę na cały świat puścić informację: słuchajcie, w Polsce może
nie jest tak strasznie, ale wciąż nie możemy zawierać związków, a bardzo
byśmy chcieli.
M.R.: Na koniec moja twardzielka się popłakała.
Zresztą dziennikarze też płakali, jedna trzecia dosłownie ryczała.
Faceci szlochali jak dzieci. Rozpłakała się szwedzka działaczka.
E.T.: Patrzyłam na to i nie mogłam się uspokoić.
M.R.: Czułam, że to, coś znaczy, że to nie tak jakbyśmy sobie ślubowały w domu. Że jest tylu świadków tego, co sobie mówimy.
E.T.:
Były tańce, coś na kształt wesela. A potem trzy dni wolnego w Nowym
Jorku. I wyjazd do West Hollywood, które jest nazywane najbardziej
gejowskim miastem świata. Zresztą jako pierwsze wprowadziło rejestrowane
konkubinaty. Taki właśnie zawarłyśmy w hallu ratusza. Mamy amerykański
związek partnerski, a konkretnie kalifornijski.
Czyli gdzie formalnie jest uznawany?
E.T.:
W Kalifornii. Za to szwedzkie małżeństwo jest uznawane w krajach, w
których obowiązuje takie samo prawo jak w Szwecji. Chłopcy z Niemiec też
mają problem, bo w Niemczech są tylko związki partnerskie, a to nie
jest równorzędne ze związkiem małżeńskim.
Spełniłyście swoje marzenie?
M.R.: Moim marzeniem jest wziąć ślub tutaj, w Warszawie. W urzędzie stanu cywilnego na pl. Zamkowym. I dojechać tam tramwajem.
Przeczytaj także: Lesbijki z Warszawy wezmą ślub w samolocie. W nagrodę!
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz