Otwartą niechęć do seksualnych mniejszości demonstrują już tylko radykalni prawicowcy. Ale duża część społeczeństwa, choć deklaruje tolerancję, nie może powstrzymać się od uśmieszków i chrząknięć.
Adam Rogalewski jest pełnomocnikiem przewodniczącego do spraw LGBT. LGBT to mniejszości seksualne – lesbijki, geje, biseksualiści i transseksualiści. Przewodniczący to Jan Guz, szef OPZZ, właśnie wybrany na kolejną kadencję.
Rogalewski to stuprocentowy gej i były działacz gejowski z Krakowa. W 2004 r. współorganizował słynną krakowską paradę równości, której zakazania domagali się m.in. Jan Rokita, Jarosław Gowin, LPR i Narodowe Odrodzenie Polski. Na co dzień odpowiada za polskich pracowników w UNISON – największym brytyjskim związku zawodowym sektora publicznego. A na dokładkę reprezentuje OPZZ w licznych przedsięwzięciach europejskich związków na rzecz LGBT.
Guz nie jest tęczowy. Ale Polska jest w Unii Europejskiej, gdzie zaangażowanie związków na rzecz mniejszości seksualnych jest normą. W wielkich związkach Holandii, Danii, Wielkiej Brytanii sprawami LGBT zajmują się osoby w randze wiceprzewodniczącego.
Jako część Europejskiej Konfederacji Związków Zawodowych OPZZ nie może zanadto odstawać. Na wiceprzewodniczącego do spraw LGBT związkowcy nie są gotowi. Ale pełnomocnika przewodniczącego przełknęli. Chociaż na przykład górnicy nie byli zachwyceni. Bo dokuczają im koledzy z bardziej kościółkowych związków.
OPZZ jest pierwszą polską centralą związkową, która zwróciła uwagę na mniejszości seksualne. Sam OPZZ może by na to nie wpadł. Ale Europa zaraża. A jak już zaraziła, to się okazało, że w Polsce problem też jest. I to nie jakiś ogólny, abstrakcyjny, ale typowo związkowy. Przypadek Marty Konarzewskiej, która swoje doświadczenia opisała w „Gazecie Wyborczej” pod tytułem „Jestem nauczycielką i jestem lesbijką”, jest dosyć typowy dla tysięcy pracowników należących do polskich mniejszości seksualnych, liczących – jak się ocenia – blisko dwa miliony osób.
Konstytucja i kodeks pracy zabraniają wszelkiej dyskryminacji – więc także ze względu na tożsamość seksualną. Ale prawo skutecznie reguluje tylko to, co da się względnie łatwo zmierzyć i zweryfikować w sądzie. Gdyby lesbijkę po coming-oucie wyrzucono z pracy, sprawa byłaby prosta. Ale żaden zdrowy na głowę pracodawca w życiu się nie przyzna, że kogoś zwolnił albo nie awansował z powodu jego opcji seksualnej.
Początek szczucia
Gdy pięć lat temu ludzie zbierali się przed Sejmem, żeby w zakazanej przez prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego Paradzie Równości przejść pod Pałac Kultury, naprzeciw gromadzili się skini i kibole. Uczestnicy parady mieli szczęście, że oddzielał ich od nich policyjny kordon, mimo sporu z Ratuszem przysłany przez szefa MSW Ryszarda Kalisza. Ale i tak lepiej było mieć się na baczności, bo nad hełmami policjantów leciały kamienie rzucane przez „prawdziwych Polaków”, zwolenników IV RP w jej radykalnej formie.
Co się od tego czasu zmieniło? Niewiele i bardzo dużo. Wtedy po stronie rzucających dość otwarcie stała milcząca większość. Mało kto popierał rzucanie kamieniami, ale Lech Kaczyński miał silne poparcie społeczne, gdy zakazywał parady i pod byle jakim pretekstem likwidował popularny gejowsko-alternatywny klub Le Madame. Radykalna prawica rzucała kamieniami, co mogło być niebezpieczne, ale naprawdę groźne było to, że liberalno-konserwatywne centrum ze zrozumieniem traktowało ekscesy homofobów i heteroszowinistów. W myśl drobnomieszczańskiej zasady „rób to w domu po kryjomu”. Faszyzujący kibole krzyczeli „pedały do gazu”, a ludzie porządni pytali: „po co ich drażnicie”? To się mieściło w normie, tak jak kiedyś przez długi czas mieściło się w normie zrzucanie winy za gwałty na zbyt krótkie spódniczki i obwinianie Żydów o prowokowanie antysemityzmu („gdyby się szybciej asymilowali...”).
Ekstremiści w rodzaju Giertycha sami przez się rzadko są istotnym problemem. Prawdziwy problem zaczyna się wtedy, gdy radykałowie wyrażają kulturowo zablokowane emocje czy poglądy bliskie emocjom lub poglądom większości. A tak było – i w dużej mierze jest – w tym przypadku. Jeśliby pięć lat temu homofobii Giertycha i jego łysych kolegów nie towarzyszyły inne aberracje, centrowa opinia publiczna by go zaakceptowała. Tak jak przez długi czas akceptowała nie mniej homofobicznych polityków PiS i PO – Rokitę, Ziobrę, Niesiołowskiego, Jurka czy Gowina. To się w istotny sposób nie zmieniło.
Centrowi politycy idą za centrową opinią publiczną. Nie zioną nienawiścią już wprawdzie tak otwarcie jak kilka lat temu. Bardziej umiarkowanym językiem wciąż plotą jednak w istocie te same głupstwa, mieszając homoseksualizm z pedofilią (chociaż afery pedofilskie są raczej specjalnością rodzin heteroseksualnych i księży katolickich niż środowisk gejowskich), sprzeciw wobec związków partnerskich tłumacząc konstytucyjną definicją małżeństwa jako „związku kobiety i mężczyzny”. Udają, że nie widzą różnicy między historycznie wytworzonym pojęciem rodziny a uznaniem przez państwo nietradycyjnych form trwałych związków między obywatelami, czy wreszcie tłumacząc wrogi stosunek do potrzeb i postulatów LGBT szacunkiem dla tradycjonalistycznie rozumianej polskiej tożsamości, do której podobno przywiązana jest większość Polaków.
Kierując się tak rozumianym szacunkiem dla wrażliwości „normalnych obywateli”, Hanna Gronkiewicz-Waltz stała się pierwszym prezydentem goszczącej EuroPride europejskiej stolicy, który nie wziął udziału w otwarciu parady, a Polska i Warszawa stała się pierwszym gospodarzem EuroPride, który nie wspomógł przyciągającej tysiące turystów imprezy.
Formalnie tolerancyjni
Formalnie musimy więc być tolerancyjni, ale prywatnie – chrząkając, szepcąc, kodując myśli tak, by być zrozumianym, a zarazem bezkarnym – mamy prawo wyrazić, co naprawdę myślimy i czujemy. Dyskretnie sygnalizowana niechęć łączy centroprawicę z jej elektoratem. Wyćwiczona przez liberalne media i zagranicznych partnerów elita publicznie powtarza frazesy o tolerancji, równości, walce z wykluczeniem, miłości bliźniego i innych takich „głupotach”. Bo tak trzeba. Zwłaszcza gdy pełni się publiczne urzędy.
Ale chrząkając daje do zrozumienia, że prywatnie nie płakalibyśmy, gdyby całe to dziwne (zboczone, grzeszne, chore, nieszczęsne, marginalne, godne współczucia albo po prostu paskudne etc.) towarzystwo jutro wyparowało. Jak nie płaczemy po innych sąsiadach, którzy wyparowali z Polski. Naszej uświęconej na wszelkie sposoby jedności żadna inność nie jest do niczego potrzebna. A tolerujemy ją tylko z tego powodu, żeby uniknąć kłopotów równie niepotrzebnych jak zgraja odmieńców.
Polskie – także centrowe i prawicowe – elity emocjonalnie poradziły sobie z innymi wykluczającymi fobiami. Potrafią otwarcie przeciwstawić się wykluczeniu i dyskryminacji osób niepełnosprawnych, upośledzonych ekonomicznie, mniejszości narodowych. Nawet antysemityzmowi. Tylko z wykluczeniami i dyskryminacją na tle seksualnym mamy wciąż zasadniczy kłopot. Uśmieszkom, negowaniu lub wręcz wyśmiewaniu widocznych gołym okiem objawów dyskryminacji nie ma zwykle końca, gdy zaczyna się mówić o równouprawnieniu kobiet i mniejszości seksualnych.
Lewiatanowi, kierowanemu przez Henrykę Bochniarz, zajęło kilka lat, zanim działając w sojuszu z ruchami społecznymi pod hasłem parytetów uzyskał poparcie społeczne dla zasadniczej batalii o faktyczne równouprawnienie kobiet. OPZZ też ma przed sobą długą drogę. Ale wyłom już powstał. I – jak na całym Zachodzie – będzie się poszerzał.
Dwadzieścia lat temu nikt w Ameryce nie wierzył, że prezydentem może zostać Afroamerykanin. Dziesięć lat temu nie do pomyślenia było, że niemiecki minister spraw zagranicznych będzie po świecie jeździł z narzeczonym, a pani premier Islandii będzie podróżowała z żoną. Ale to wszystko się stało. I w Polsce też się stanie. Grymasy, dąsy, afronty, ekspiacyjne modły ani straszenie piekielnymi ogniami tego nie zatrzymają. Bo w takich czasach żyjemy. I do pędzącego w taką stronę (zachodniego) świata dołączyliśmy 21 lat temu.
źródło Tygodnik POLITYKA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz