Fot: AP |
Stanowisko amerykańskiego Episkopatu nikogo specjalnie nie zaskoczyło. Przez ostatnich kilka tygodni biskupi, pod przewodnictwem równie konserwatywnego, co energicznego bp. Dolana, nie przebierali w słowach. Za wszelką cenę starali się zapobiec przyjęciu ustawy przez stanowy Senat. Już po przegłosowaniu ustawy biskup Brooklynu zaapelował do katolickich szkół i instytucji, aby „do odwołania” bojkotowały władze stanowe i nie pozwoliły urzędnikom czy politykom przemawiać podczas uroczystości. Czy wierni go posłuchają – sądząc po dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy wiwatowali podczas parady – należy w to wątpić. Najciekawsze jest jednak to, dlaczego stanowisko katolickich biskupów było tak ostro formułowane. Otóż bez wsparcia katolickich polityków ustawa nigdy by nie przeszła.
Niewątpliwą zasługę w jej przyjęciu winno się przypisać nowemu gubernatorowi Andrew Cuomo. Wychowany w pobożnej katolickiej rodzinie, syn słynnego gubernatora stanu Nowy Jork Mario Cuomo i mąż bratanicy prezydenta Johna Kennedy’ego, należał do katolickiej arystokracji USA. Ale nie jest on prawowiernym synem swego Kościoła: rozwiódł się z żoną po kilkunastu latach małżeństwa i mieszka obecnie z dziennikarką, co naturalnie nie podoba się biskupom.
W swojej kampanii wyborczej obiecał legalizację małżeństw jednopłciowych – i obietnicy dotrzymał. Ba, aktywnie i energicznie o to zabiegał, razem z republikańskim burmistrzem Nowego Jorku, Michaelem Bloombergiem. Gdy Cuomo maszerował razem z Bloombergiem i senatorami, którzy głosowali za ustawą, na czele parady, owacje które zebrał były ogłuszające.
Dziesiątki tysięcy osób wymachiwało plakatem z napisem Thank you Governor Cuomo! oraz Promise kept. Wcześniej Cuomo wielokrotnie podkreślał, że choć jest katolikiem, to jest także gubernatorem wszystkich mieszkańców Nowego Jorku. Wskazywał, że nie ma żadnych przesłanek natury prawnej, by odmawiać małżeńskich praw parom jednopłciowym, ani by narzucać poglądy moralne Kościoła katolickiego osobom spoza niego.
Podobnie jak Cuomo postąpił republikański senator James Alesi. Jeszcze w 2009 roku zagłosował przeciwko małżeństwom jednopłciowym, ale tym razem zapowiedział, że zagłosuje „za” ustawą. Przekonała go do tego jego umierająca matka, gorliwa katoliczka, która powiedziała mu, że jest to właściwa rzecz, jaką należałoby uczynić. Podobnie postąpili republikańscy senatorzy: Stephen Saland czy młody senator Mark Grisanti, który przyznał, że choć jest praktykującym katolikiem i wierzy w małżeństwo jako związek jednego mężczyzny i kobiety, to dodał, że jest senatorem wszystkich obywateli, niezależnie od ich wyznania, czy orientacji seksualnej i zagłosował „za”. Słychać było w tym echa słynnej mowy prezydenta Kennedy’ego z lat 60. XX w., gdy przekonywał protestanckich duchownych, że choć jest katolikiem, to będzie prezydentem wszystkich Amerykanów i nie będzie ani otrzymywał, ani słuchał instrukcji z Watykanu.
Dla osób z Polski szokujące mogłoby być wymowne milczenie przeciwników małżeństw jednopłciowych. Nie dysponowali oni żadnymi argumentami prawnymi – zwyczajnie cedzili przez zęby słowo „przeciw” i siadali bez słowa. Tylko senator Rubén Díaz oskarżał republikanów, że w ogóle pozwolili na głosowanie, podczas gdy trzeba było zamrozić ustawę w komisji tak, jak to czynili do 2009 roku. Swoją drogą ciekawy przykład kultury demokratycznej: skoro brak jest argumentów prawnych i religijnych – zwalczaj rzecz proceduralnie.
Inną kwestią, do której nie przywykliśmy w Polsce jest to, jak bardzo stanowi senatorzy biorą sobie do serca przekonanie, że są wyborcami nie określonej grupy etnicznej czy religijnej, ale wszystkich obywateli i w związku z tym, nie mogą swoich osobistych przekonań religijnych narzucać innym. Nie mogę tego czynić w świeckim, demokratycznym państwie prawa. Kościoły dostały niesłychanie silne gwarancje, że nikt ich nie będzie zmuszał do udzielania takich ślubów – ale powoli do świadomości Amerykanów przebija się myśl, że małżeństwo to umowa cywilna – i nie jest rolą państwa egzekwować przepisy religijne takiego, czy innego związku wyznaniowego.
Zresztą, nie wszystkie Kościoły były zainteresowane tymi przepisami. Jeszcze w trakcie parady dostałem dwie wiadomości od znajomych, którzy poprosili mnie o udzielenie im ślubu w kościele. Mój kolega, pastor anglikański, z dość zamożnej i „ekskluzywnej” parafii na Upper East Side powiedział, że od piątku wpisał pięć dodatkowych par, które chcą zawrzeć małżeństwo, skoro stało się to możliwe. Szacuje się, że małżeństwo, w ciągu najbliższych lat, zawrze około 20 tysięcy par ze stanu NY, oraz jakieś 40 tyś. par spoza stanu, co przyniesie gospodarce stanowej dodatkowych 400 milionów dolarów. Wiadomo, że za Nowym Jorkiem pójdą prędzej czy później sąsiednie stany: New Jersey czy „katolicki” Maryland, gdzie podobna ustawa ugrzęzła wcześniej, ale gdzie działacze praw człowieka zapowiedzieli, że będą się wzorować na strategii z Nowego Jorku.
Chyba ostatnią kroplą, która przelała czarę goryczy bp. Dolana były wyniki sondażu opublikowanego w sobotę, już po głosowaniu i przed paradą. Po raz pierwszy w historii, nieco ponad połowa Amerykanów (52%) poparła małżeństwa jednopłciowe – wśród katolików odsetek ten wynosi…60%. Wyższy procent akceptacji przejawiają tylko reformowani żydzi, anglikanie i prezbiterianie. Jeśli chodzi o osoby poniżej 30. roku życia, odsetek ten jest już miażdżąco „za”.
Gdy maszerowaliśmy wśród wiwatujących tłumów, kolega katolik wysłał mi sms: „Właśnie wyszedłem z mszy w katedrze św. Patryka. Zamiast zwyczajnych tłumów turystów, tylko garstka osób. Dość ponuro. Zaraz do was dołączę!” Cudem dogonił nas wśród tłumów przy 12 Alei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz