Fot: Tygodnik Polityka |
Jest elokwentna. Ciepło patrzy na rozmówców. Potrząsając przed kamerą kolczykami i ufarbowanymi na rudo włosami, bez tremy snuje przekonującą i poruszającą opowieśc o Ani, 12-letniej dziewczynce, która była pogubionym i prześladowanym przez rówieśników chłopakiem, jeżdżącym na hokejówkach i ukrywającym w szafie szmacianą lalkę. O sobie jako mężu, o miłości-przyjaźni z żoną, która jednak odeszła. O sobie jako ojcu, o synu, który nigdy nie odszedł i dziś jest najznakomitszym wsparciem.
Półtora roku temu, jako bohaterka naszego reportażu w rubryce „Na własne oczy” (POLITYKA 10/10), wolała jeszcze do pewnego stopnia pozostać anonimowa; przeszłość Krzysztofa Ryszarda – również ta zawodowa (działalność wydawnicza, produkcja filmowa) i polityczna (członek ZSP, SdRP i SLD) – nie była zresztą przedmiotem niczyjego zainteresowania, a Anna – co psychicznie zrozumiałe – pozostawić ją pewnie chciała za szczelną zasłoną niepamięci. Już była narodzoną na nowo kobietą, założycielką i prezeską fundacji Trans-fuzja, wspierającej osoby z podobnym problemem. Teraz będzie posłanką. Ta nowa transformacja Anny Grodzkiej ma znaczenie nie tylko dla niej samej, być może – dla nas wszystkich.
Kto tu był do wybrania
Cokolwiek powiedzieć, fakt, że osoba transpłciowa będzie posłować właśnie w Polsce, jest zdarzeniem niebanalnym. W świat idzie komunikat: patrzcie, oto Polacy, których umieściliście na półce z napisem: katolicyzm, konserwatyzm, ksenofobia, jako jedyna współczesna demokracja dokonała takiego wyboru, ma takiego parlamentarzystę. Stereotypom o naszym kraju przeczy też pewnie obeność dwóch posłów czarnoskórych (z Łodzi i z Piły, obaj z PO).
Polityk o niekonwencjonalnej tożsamości płciowej nie jest zupełnym precedensem – w Nowej Zelandii i Włoszech postaci takie przemknęły przez życie polityczne, ale teraz będziemy z naszą Anną jedyni na świecie.
Jej wynik wyborczy nie jest znowu taki imponujący: niespełna 20 tys. głosów w Krakowie (i okolicznych powiatach). Do sukcesu Anny przyczynił się z pewnością – za pomocą ordynacyjnej arytmetyki – osobisty triumf Janusza Palikota, który skonstruował swój Ruch na podobieństwo biblijnej arki, zabierając tam szeroką reprezentację dotychczas niereprezentowanych (albo przynajmniej niereprezentowanych zbyt otwarcie) antyklerykałów, homoseksualistów, feministek itd. Niemniej jednak Anna Grodzka wygrała. I to w Krakowie, w którym nigdy nie mieszkała. W osobliwym Krakowie, po którym nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać, bo zdolny on i do widowiskowej żałoby z użyciem krypt i dzwonów wawelskich, i do artystowsko-politycznych manifestacji. W gronostajach on, w ornatach i w czerniach piwnicznej bohemy zarazem.
Tak więc Kraków nam Annę Grodzką wybrał, nie tylko do manifestacji, ale do zadania bardzo poważnego. Do zapoczątkowania zmiany kulturowej i obyczajowej, dzięki której tolerancja i akceptacja dla odmienności przestanie być tylko postulatem.
Wybór ten świadczy bowiem, że jest na taką transformację gotowość – nie powszechna jeszcze, ale wyraźna. Jest ciekawość odmienności biologicznych i obyczajowych, głód wiedzy na ten temat. Jest zgoda, by się z tym oswajać. Co tu jest do zrozumienia
Pani Anna jest przygotowana, by taką misję edukacyjną wykonywać. Jako się rzekło – w sposób przekonujący opowiada o dramacie uwięzienia w nieswoim ciele, o trudach natury medycznej, prawnej, emocjonalnej, społecznej, na jakie natrafia osoba, której – rzecz nieco trywializując – natura inaczej skonstruowała mózg, a inaczej – genitalia, sylwetkę, zarost.
Problem w tym jednak, że pani Anna reprezentuje odmienność do zaakceptowania i zrozumienia bodaj najprostszą. Wbrew nazwie wziętej z angielszczyzny, w transseksualizmie sprawa seksu jest całkowicie drugorzędna. W grę wchodzi poczucie tożsamości płciowej, a nie orientacja seksualna (owa sylaba „sex” oznacza tu płeć). Hormonalna i chirurgiczna korekta płci jest powszechnie przyjętą w medycynie procedurą; pierwszą operację na świecie przeprowadzono w latach 30., w Polsce – w 60.; w naszym kraju dokonano ich około 2 tys.
Medycyna, psychologia, seksuologia, nauki społeczne, a zwłaszcza studia gender (czyli te stawiające w centrum zainteresowania kwestię płci jako pewnego konstruktu społecznego, kulturowego) z transseksualizmem nie mają żadnego kłopotu. Z grubsza wiadomo, jakie następstwo zdarzeń już w życiu płodowym powoduje ową rozbieżność mózgowo-cielesną. Zdarzeń przez nikogo niezawinionych, odbywających się wszak na poziomie genów, hormonów, subtelnej gry substancji chemicznych.
Zgoła trudniejszym wyzwaniem jest na przykład zrozumienie, że natura jest w stanie powołać do życia istotę ni to męską, ni żeńską, wyposażoną – mówiąc już całkiem wprost – i w jajniki, i w jądra. Co gorsza, nie wiadomo, co z tym począć, przecież malutkie dziecko nie jest w stanie swojej tożsamości mózgowej określić (ona da o sobie znać silnie dopiero w okresie dojrzewania), a nieusunięte organy mogą być groźne dla zdrowia – np. rakowacieć. Jeszcze kilkanaście lat temu lekarze dokonywali arbitralnych i pospiesznych decyzji, kogo z hermafrodyty uczynić – kobietę czy mężczyznę, dziś – wolą czekać, aż człowiek sam suwerennie i dojrzale zadecyduje.
Na łamach aktualnego wydania specjalnego POLITYKI – „Poradnika Psychologicznego. Ja my oni” dr Maria Szarras-Czapnik z kliniki endokrynologii Centrum Zdrowia Dziecka opowiada, jak trafiają tam ze swoimi dwoistymi niemowlętami zrozpaczeni na początku rodzice i trzeba ich przekonywać, że tego rodzaju anomalie nie są niczym wstydliwszym niż wady serca czy nerek. Ale ci rodzice przychodzą ze społeczeństwa, w którym „o takich sprawach” mówi się wciąż ściszonym głosem, z uśmieszkiem zażenowania czy politowania: obojniak. A to jest jedno na 3,3 tys. urodzeń!
Lekarze sugerują więc odstąpienie od stygmatyzujących określeń typu hermafrodytyzm czy obojniactwo – w zamian proponują: „zaburzenie rozwoju płci z kariotypem XY lub XX”. Z trudnego w jeszcze trudniejsze...
Cały tekst na polityka.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz