wtorek, 11 sierpnia 2015

Ewa Wanat - Rachunek za uwiedzenie


Ewa Wanat - Rachunek za uwiedzenie:

Był czas, kiedy czułam się związana z Kościołem Katolickim. Nie, nie wyniosłam tego z domu, ochrzczono mnie gdy miałam 4 lata i właściwie nikt już nie pamięta dlaczego nie wcześniej i po co w ogóle. Próba zostania katoliczką to był mój wybór, z początku raczej interesowny - wszystkie dziewczynki szykowały sobie sukienki na komunię, oczekiwały prezentów więc i ja do niej poszłam. Później coraz bardziej podszyty tęsknotą za czymś wzniosłym i nie z tego świata. Pamiętam lekcje religii w parafialnych salkach (rysowałam Chrystusa przybitego do krzyża, pamiętam, że mnie ten obraz fascynował i prześladował w snach), pamiętam napad dziecięcego mistycyzmu w piątej klasie podstawówki, gdy wszystkie dziewczynki biegały do pobliskiego kościoła obserwować figurę Matki Boskiej, która do nich mrugała. Do mnie też mrugnęła po długich minutach klęczenia na kamiennej posadzce i wpatrywania się w gipsową twarz. To było jak fale – przychodziło, odchodziło – wraz z którąś kolejną przystąpiłam do bierzmowania, następna przyszła w stanie wojennym. Kościół był miejscem wolności, prawdziwą alternatywą dla beznadziejnie smutnej schyłkowej komuny. Pamiętam mądrych i dzielnych księży – Dominikanów w Poznaniu, ojca Miecznikowskiego w Łodzi, proboszcza ze słynnego kościoła w Mistrzejowicach. Stałam wśród rozmodlonego tłumu na pogrzebie księdza Popiełuszki. Do dzisiaj, gdy o tym pomyślę, mam dreszcze. W latach 80-tych byłam jednym z tzw. dzieci Teatru Ósmego Dnia. Ósemki miały zakaz występów, Kościół przygarnął je jak i wielu innych niepokornych (jak to słowo dziś się zdewaluowało!) artystów. Jeździliśmy po Polsce i wystawialiśmy na parafialnych placach „Raport z oblężonego Miasta” wg. Herberta - w Mistrzejowicach, w Koninie, na słynnej Żytniej w Warszawie. Potem długie dyskusje, często z miejscowym proboszczem. Czuło się, że jesteśmy wszyscy w jakimś lepszym, prawdziwszym świecie.

Moja religijność pewnie nie była zbyt głęboka, dziś myślę, że obok młodzieńczego głodu transcendencji wynikała z potrzeby wspólnotowego przeżycia. Zostałam uwiedziona obietnicą lepszego życia, nadzieją na lepszy świat – tu czy tam – wszystko jedno. Pewnie gdybym wtedy mieszkała gdzie indziej szukałabym w zborze protestanckim, w buddyjskiej stupie albo w świątyni Ganescha, kto wie, czy do dzisiaj bym tam nie została. W polskim Kościele Katolickim dziś mnie jednak nie ma.

Wszystko się zmieniło. Polska to już inna planeta, Polacy to inne społeczeństwo. Pojawiły się nowe problemy - przecież zawsze jakieś są. I inne sprawy wymagają dziś uwagi, rozwiązań, zadośćuczynienia. Polacy jako społeczeństwo się wyemancypowali, teraz w naturalny sposób przyszła kolej na zadbanie o prawa mniejszości żyjących w tym wyemancypowanym społeczeństwie - lesbijek, gejów, osób transpłciowych, mniejszości etnicznych i religijnych, ateistów, niepełnosprawnych oraz na powtórną emancypację kobiet, którym przy okazji transformacji odebrano część praw – jak np. prawo do decydowania o tym, czy chcą rodzić czy nie.

Trzydzieści lat temu zostaliśmy uwiedzeni wszyscy. Kościół nas chronił – również materialnie (gdy moja mama na pewien czas straciła pracę żywiliśmy się zagranicznymi paczkami rozdawanymi w kościele). Kościół dawał nam poczucie sensu i dodawał otuchy. Pozwalał nam uwierzyć, że jesteśmy lepszymi ludźmi niż nasi wrogowie, bo stoimy po stronie prawdy. A dziś wystawia za to rachunek. Polski Kościół uznał, że za jego udział w obalaniu komuny należą mu się władza i pieniądze. Wielu Polaków poświęciło swój spokój, wygodne życie i kariery, a często wolność i życie dla zmiany ustroju. Ale chyba tylko Kościół tak otwarcie i stanowczo domaga się za to zapłaty. Moja ciotka Emilia, łączniczka w batalionie Zośka, ranna w Powstaniu Warszawskim, aresztowana w latach 80-tych za działalność opozycyjną nie domagała się żadnych przywilejów, parę tygodni temu po udarze szpital odesłał ją o pierwszej w nocy do domu. I przy tej okazji nikt poza jej synem nie upomniałby się o godne traktowanie, gdybym nie wszczęła rabanu na fejsbuku – wtedy kilka osób (jestem im bardzo wdzięczna) poczuło, że jest coś nieprzyzwoitego w takim traktowaniu starej kombatantki. Nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek ksiądz, np. nieżyjący już ksiądz Jankowski, kapelan Solidarności, został potraktowany z taką pogardą i nieczułością.

Nie słyszę, by polski Kościół napominał lekarzy za brak empatii. Słyszę polskich księży i polskich „katolików” nie wahających się nazywać lekarzy dokonujących aborcji, przeprowadzających zabiegi In vitro - mordercami, gejów, lesbijki i osoby transpłciowe - chorymi zboczeńcami, feministki - czarownicami, a lewicę - czerwoną zarazą. Ostatnio Wojciech Tochman i Tomasz Piątek napisali o języku nienawiści, który jest pierwszym sygnałem zbliżającej się fizycznej przemocy wobec tych, których ten język odczłowiecza. Robaka, zarazę, czarownicę i chorego zboczeńca nie grzech pobić, skopać, zgwałcić czy zabić. Tak jak nie jest grzechem zabijanie zwierząt. Nie równoważy tego strasznego języka głos nielicznych księży, którzy wzywają do opamiętania. Nienawiść sączy się z „katolickiego” radia, z „katolickiej” telewizji, na „katolickich” portalach i niestety z niektórych ambon. To nie jest ten Kościół, do którego w młodości lgnęłam, w niczym nie przypomina przyjaznego wnętrza zakonu Dominikanów, gdzie gromada młodych roześmianych ludzi śpiewała „Barkę”. Ani radosnego święta jakim była pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski, gdy mówił do nas – młodzieży zgromadzonej na Jasnej Górze - „jesteście solą tej ziemi”. Nie idealizuję Wojtyły – był konserwatywnym polskim katolikiem, uwielbiany w Polsce, ostro krytykowany na Zachodzie m.in. za niezrozumienie, jak jego sprzeciw wobec prezerwatyw był niebezpieczny w obliczu epidemii Aids w Afryce. Ale nie pamiętam, by z jego ust padły kiedyś słowa o chorych zboczeńcach, czarownicach i zarazie. Nie pamiętam też by przez prawie 30 lat stosowania w Polsce zabiegów In vitro, przez 40 lat przeprowadzania w Polsce zabiegów korekty płci, czy też stosowania w latach 70-tych i 80-tych aborcji jak antykoncepcji (znam kobiety, który usuwały ciąże kilka razy) Kościół mówił cokolwiek na ten temat. Albo żeby potępiał głośno domową przemoc wobec kobiet i dzieci, molestowanie seksualne dzieci – przecież musiał niejedno na ten temat słyszeć w tysiącach konfesjonałów gęsto usianych po całym kraju. Dlaczego teraz nagle aborcja, in vitro, korekta płci, homoseksualizm, antykoncepcja znalazły się w centrum uwagi polskich biskupów? Dlaczego przez dziesiątki lat nie interesował ich los zamrażanych zarodków ani usuwanych płodów? Czemu w latach 70-tych i 80-tych nie było wielkiej ogólnopolskiej akcji we wszystkich kościołach przeciw aborcji powszechnie dostępnej jak aspiryna? Wtedy pasterzom polskich owieczek nie leżało na sercu dobro mordowanych nienarodzonych dzieci, czy tych zamrażanych w procesie in vitro? Ponieważ wtedy nie słychać było głosu Kościoła, dziś nie wierzę w szczerość jego intencji. Nie chodzi o dobro zygoty – w końcu różni ojcowie Kościoła różne mieli koncepcje, kiedy zaczyna się człowiek, kiedy dusza wstępuje w ciało. Nie chodzi też o ochronę świętości małżeństwa przez zgrozą związków partnerskich – małżeństwo jest sakramentem, a więc jest święte gdzieś od XVI wieku. Kościół zmienia zdanie i nauczanie. Chodzi o władzę, o rząd dusz, o stawianie spraw na ostrzu noża i ciągłym sprawdzaniu, jak bardzo politycy boją się kościelnych hierarchów i jak bardzo społeczeństwo jest wciąż posłuszne kościelnej władzy. Widać jednak, że władza Kościoła w Polsce słabnie – ponieważ wytacza coraz cięższe działa. Grożenie ekskomuniką prezydentowi za podpisanie ustawy o in vitro czy konwencji antyprzemocowej świadczy bardziej o bezradności niż o poczuciu siły. Swoją drogą to chyba musi być trudne takie odrzucenie dla kogoś, kto czuje się członkiem Kościoła, uczestniczy we mszy, jak Bronisław Komorowski. Szczerze współczuję. Jednocześnie cieszę się, że to już nie są moje problemy.

Dzisiaj, kiedy obserwuję jak kuria domaga się w Poznaniu 20 milionów złotych za tereny, na których leżą linie tramwajowe, 12 000 zł miesięcznie za przejazd po jej ziemi wąskotorówki dla dzieci, wyrzuca uczniów z liceum i podnosi cenę z 10 do 13 milionów za odkupienie przez państwo budynku szkoły baletowej myślę, że to na pewno nie jest ten sam Kościół, w którym trzydzieści lat temu szukałam odpowiedzi na najważniejsze pytania. Znam argumenty stojące za tymi działaniami – to był majątek kościelny, teraz sprawiedliwości dzieje się zadość, Kościół odzyskuje swoją własność. Wielu Polaków straciło majątki w różnych zawirowaniach historii – w czasie powstań, zaborów, wojen, za czasów komuny, nie wszyscy wystawiają teraz Polsce rachunek. Kościół wystawia nam rachunek za tamto uwiedzenie. I wszystko wskazuje na to, że nie zamierza negocjować. Kiedy będzie trzeba wyśle nam zapewne komornika. Ciekawe kto w ostatecznym rozliczeniu zapłaci wyższą cenę –państwo polskie czy polski Kościół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz