Gdy Jezus przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci, Szymona, zwanego Piotrem, i brata jego Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. I rzekł do nich: „Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi”. Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. A gdy poszedł stamtąd dalej, ujrzał innych dwóch braci, Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego Jana, jak z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi swe sieci. Ich też powołał. A oni natychmiast zostawili łódź i ojca i poszli za Nim.
Mt 4,18-22
Ja nie rozumiem katolików lesbijek i gejów, jedno potępia terapie ale zaraz daje pochwale dla grupom takim jak odwaga. Dla mnie kościół katolicki, a homoseksualizm jest na dwóch bieguna.
Tekst Homoseksualizm i „uzdrawianie” od
Cezarego Gawryś'a.:
"....W publicystyce katolickiej używany jest w sensie zdecydowanie pejoratywnym termin „ideologia gejowska”. Ja też niekiedy używam tego terminu, mając na myśli pewien uproszczony sposób postrzegania zjawiska homoseksualizmu, który zakłada, że dla osób odczuwających pociąg do własnej płci szczęście jest łatwo dostępne, wystarczy tylko pójść za swoimi pragnieniami, a jedyną przyczyną problemów przeżywanych przez te osoby z racji ich odmienności jest społeczna nietolerancja czy wręcz dyskryminacja. W konsekwencji, dla poprawienia losu osób homoseksualnych powinno się przede wszystkim wyplenić homofobię i zalegalizować jednopłciowe związki partnerskie. Nie przeczę, że homofobia istnieje i jest przyczyną dyskomfortu (delikatnie mówiąc) osób homoseksualnych, zmuszonych do ukrywania swoich skłonności czy związków z lęku przed napiętnowaniem, odrzuceniem, wyśmianiem. „Marsze równości” odbieram jako ważny komunikat do całego społeczeństwa: „uznajcie nasze prawo do istnienia”. Uważam, że postulat legalizacji związków partnerskich może i powinien być w demokratycznym państwie przedmiotem spokojnej dyskusji (Kościół w Hiszpanii gotów był przecież zaakceptować kompromisowe rozwiązanie w tej kwestii). Sądzę jednak, że nawet spełnienie wszystkich postulatów zorganizowanych środowisk homoseksualnych nie rozwiązałoby problemu życiowego dyskomfortu, związanego z orientacją homoseksualną. Związek dwóch osób tej samej płci nigdy nie będzie ani małżeństwem, ani rodziną. Nie da się tego ustanowić na drodze prawnej. W takim wyłącznie roszczeniowym stawianiu sprawy („problem jest na zewnątrz nas, po stronie społeczeństwa”) kryje się moim zdaniem myślenie życzeniowe.
Dużo bardziej jednak boli mnie upraszczające rzeczywistość myślenie życzeniowe na temat homoseksualizmu, jakiemu ulegają niektórzy ludzie Kościoła. W trywialnej wersji takie myślenie wyraża się hasłem: leczcie się! Tutaj aż się prosi termin wishful thinking oddać słowami: pobożne życzenia.
Kościół w licznych wypowiedziach publicznych swoich przedstawicieli piętnuje homoseksualizm jako zagrażającą rodzinie plagę moralną naszych czasów – taką funkcję spełnia niewątpliwie częste wymienianie homoseksualizmu jednym tchem obok aborcji i eutanazji. Jednocześnie, jak wiemy, Kościół stara się dawać świadectwo postawie służebnej miłości wobec ludzi szczególnie potrzebujących pomocy. Jest to niezbywalnym elementem jego misji. I tak, na przykład, czyni wiele, aby przeciwdziałać zjawisku aborcji, nie tylko upominając się o stosowne prawo, ale też pomagając samotnym matkom, przyjmując porzucane niemowlęta, wychowując młodzież w duchu odpowiedzialności. Sprzeciwia się stanowczo legalizacji eutanazji, ale jednocześnie prowadzi domy dla starców i nieuleczalnie chorych, hospicja dla umierających, uczy szacunku i miłości do osób upośledzonych, niepełnosprawnych i do starych rodziców. A czy, surowo potępiając zachowania homoseksualne i sprzeciwiając się legalizacji jednopłciowych związków partnerskich, Kościół wyciąga jednocześnie pomocną dłoń do osób homoseksualnych? Tym większe uznanie należy się takim inicjatywom śmiałych ludzi dobrej woli, jak „Odwaga” czy „Pascha”, wyciągających rękę do tych osób homoseksualnych, które cierpią na skutek swoich skłonności, a pragną żyć w łączności z Chrystusem i Kościołem i na tej drodze szukają wsparcia. Pojawia się tu jednak kluczowe pytanie: jaki charakter ma mieć ta pomoc i co ma być jej celem?
Otóż, w ramach okazywanej pomocy, która polega przede wszystkim na życzliwym przyjęciu i wysłuchaniu, a także stworzeniu bezpiecznego kręgu dobrze rozumiejących się przyjaciół, respektujących podobny system wartości, co samo w sobie jest już bardzo cenne, osoby homoseksualne zachęca się, by poddawały się terapii „naprawczej”. Powtarzana jest przy tym często – dla zachęty – liczba 30 procent „uzdrowionych” spośród tych, którzy poddają się tego rodzaju terapii. Przyjrzyjmy się przez chwilę tej kwestii.
Liczbę 30 procent przypadków terapii zakończonej trwałą zmianą orientacji homoseksualnej na heteroseksualną przytacza m.in. dostępne w Internecie oświadczenie Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy USA. Podobne wyniki badań przedstawił niedawno Robert Spitzer, psychiatra z Uniwersytetu Columbia, co wzbudziło dużą sensację (przy czym terapia, której skutki badał Spitzer, trwała od kilku do kilkunastu lat!). Polski autor, Krzysztof Boczkowski, w swojej kompetentnej i obiektywnej książce Homoseksualizm przytacza sceptyczną opinię z raportu Wolfeidena: „Całkowite przejście z wyłącznego homoseksualizmu na wyłączny heteroseksualizm jest bardzo mało prawdopodobne”. Bezstronnie referuje też jednak odmienne zdanie innego badacza. Otóż Bieber i współpracownicy twierdzą, że 27 procent ich pacjentów poddanych psychoanalizie z wyłącznych homoseksualistów stało się wyłącznymi heteroseksualistami (K. Boczkowski, Homoseksualizm, inter esse, Kraków 2003, s. 288.). Należy więc, jak sądzę, ostrożnie przyjąć, że zmiana orientacji z dominującej homoseksualnej na dominującą heteroseksualną bywa niekiedy możliwa – na drodze głębokiej i długotrwałej terapii. Trzeba jednak pamiętać, że: 1. tylko nieliczne osoby homoseksualne będą w ogóle skłonne ją podjąć; 2. nie dla wszystkich chętnych tego rodzaju terapia jest dostępna, choćby finansowo (np. psychoanaliza kosztuje u nas 100 zł za godzinę, a jak podają Bieber i współpracownicy, minimum to 150 godzin terapii, co, jak łatwo obliczyć, daje niebagatelną sumę 15 tysięcy złotych). Przede wszystkim jednak, co z tymi 70 procentami pacjentów, dla których terapia, według najbardziej optymistycznych szacunków, nie może się skończyć wymarzonym sukcesem? A co z tymi, którzy do terapii w ogóle nie są gotowi? Poddanie się psychoterapii nie jest przecież moralnym obowiązkiem. Są osoby homoseksualne, które akceptują swoją orientację, są takie, które się z nią dobrze czują, są wreszcie ludzie, którzy może i pragnęliby zmiany, ale mają świadomość, że na podejmowanie trudnych, ryzykownych prób jest już za późno. Co z nimi wszystkimi?! Co właśnie im ma do zaproponowania Kościół?
Jestem zdania, że przedstawianie terapii „naprawczej” (stawiającej sobie za cel doprowadzenie do zmiany orientacji pacjenta z homo- na heteroseksualną) jako jedynej katolickiej propozycji pomocy dla osób homoseksualnych jest nie tylko pozbawione realizmu, ale też głęboko nieuczciwe. Hasła propagandowe typu: „Nie musisz być homoseksualistą!”, albo: „Dla tych, którzy chcą, szansa wyzdrowienia wynosi sto procent!” (słowa Richarda Cohena, które słyszałem na własne uszy); powoływanie się na jeden czy drugi pojedynczy przypadek, że oto jakiś młody mężczyzna o skłonnościach homoseksualnych „wyszedł na prostą”, bo... zawarł sakramentalny związek małżeński – takie rzeczy, powtarzane przez ludzi Kościoła, są moim zdaniem przejawem „pobożnych życzeń”, a w istocie – groźnym brakiem odpowiedzialności za słowa. Jak bowiem mogą być odbierane przez wierzące osoby homoseksualne? – Skoro, mimo wszelkich moich wysiłków, jestem homoseksualistą, a Kościół mówi, że „nie muszę być”, to czy nie ja sam jestem swemu losowi winien? Skoro dowodem „wyjścia na prostą” jest zawarcie sakramentalnego związku małżeńskiego, to czy nie powinienem, mimo odzywających się we mnie pragnień homoseksualnych, iść w tym kierunku?... Nie trzeba chyba mówić, do jakich dramatów może takie podejście doprowadzić.
Z całą pewnością wielu osobom o skłonnościach homoseksualnych potrzebna jest pomoc terapeutyczna. W okresie dorastania i wczesnej młodości poczucie tożsamości płciowej jest niekiedy chwiejne. W momencie rozpoznania w sobie skłonności bądź lęków homoseksualnych młody człowiek powinien mieć do kogo z tym problemem się zwrócić, ufając, że zostanie wysłuchany i zrozumiany. Nie wystarczy wtedy przyjąć za dobrą monetę „deklaracji intencji” pacjenta („jestem homoseksualistą!”), która może być pochopna, niezbędne jest głębsze rozpoznanie, a to leży raczej w kompetencjach psychologa terapeuty niż seksuologa. Człowiekowi dojrzałemu o skłonnościach homoseksualnych też bywa potrzebna terapia: np. gdy ma objawy nerwicowe bądź cierpi na depresję. Celem profesjonalnej terapii jest okazanie pomocy cierpiącemu pacjentowi, tak aby przynieść mu ulgę. Taka profesjonalna pomoc terapeutyczna jest u nas w Polsce na szczęście szeroko dostępna, zarówno dla osób heteroseksualnych, jak i homoseksualnych. Trzeba przy tym pamiętać, że każdy profesjonalny terapeuta kształcony jest w przestrzeganiu tzw. neutralności: powinien respektować światopogląd i system wartości pacjenta. Dlatego sugerowanie wierzącym osobom homoseksualnym jakiejś specjalnej „terapii chrześcijańskiej” uważam za nieporozumienie. Trzeba po prostu szukać dobrej, profesjonalnej terapii.
Wezwanie adresowane do homoseksualnych kobiet i mężczyzn, by żyli w celibacie albo by na drodze heroicznej pracy nad sobą po łączonej z terapią zmieniali swoją orientację na heteroseksualną i wstępowali w związki małżeńskie – nawet gdyby znaleźli się pojedynczy ludzie gotowi takie wezwanie podjąć i wcielać w życie – nie liczy się z rzeczywistością. Heroizm nie jest obowiązkiem jakiegokolwiek człowieka, może być tylko jego dobrowolnym wyborem. Katechizm Kościoła Katolickiego, wypowiadając się na temat osób homoseksualnych (2358, 2359), ani słowem nie wspomina zresztą o zmianie orientacji. Przeciwnie, mówiąc o „głęboko osadzonych skłonnościach homoseksualnych”, niedwuznacznie sugeruje ich niezmienność (roztropnie nie przesądzając innej kwestii, nierozstrzygniętej przez naukę, czy są one raczej wrodzone czy raczej nabyte).
Katechizm mówi też niedwuznacznie, że „osoby homoseksualne są wezwane do czystości”. Powiedzmy sobie szczerze: to jest ten próg, na którym potyka się wiele osób, zarówno homo-, jak i heteroseksualnych, samotnych z wyboru bądź z konieczności, żyjących w celibacie czy w małżeństwie, świeckich i konsekrowanych. Do czystości wezwani są bowiem wszyscy chrześcijanie, i wielu z nas ma kłopoty, większe lub mniejsze, zwłaszcza w młodości, z szóstym przykazaniem. Ale nie jest przecież tak, że kto się na tym progu potyka, jest automatycznie wykluczony ze wspólnoty Kościoła! Czystość ma być przejawem naszej miłości oczyszczonej z wszelkiego egoizmu. Czystość pojmowana jako wstrzemięźliwość seksualna nie jest dobrem samym w sobie, ona ma służyć miłości bliźniego. To z uczynków miłości – lub ich braku – będziemy sądzeni przez Chrystusa.
Zaraz w następnym zdaniu, na szczęście, Katechizm dodaje, że osoby homoseksualne „mogą i powinny przybliżać się – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej”. Zastanówmy się, na czym polega ta chrześcijańska doskonałość, do której wszyscy przecież jesteśmy wezwani. Myślę, że chodzi tu o coś daleko więcej niż tylko o moralną poprawność. Chodzi o integralny rozwój człowieka, otwierający go na ostateczne spotkanie z miłością samego Boga. A to jest proces stopniowy, zadanie na całe życie. Miłość do drugiego człowieka jest na tej drodze doświadczeniem bezcennym.
W Ewangelii czytamy: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48) – i tekst paralelny: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6, 36). W duchu Ewangelii przypomniał nam sługa Boży Jan Paweł II, podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Polski, jak ma na imię Boska doskonałość: to Boże Miłosierdzie, miłość miłosierna, przebaczająca. Apelował do nas o „wyobraźnię miłosierdzia”. Bóg jest miłością – zatytułował z kolei swoją pierwszą encyklikę Benedykt XVI. Dlaczego nie stać nas, chrześcijan, na „wyobraźnię miłosierdzia” wobec ludzi homoseksualnych? Dlaczego nakładamy im na ramiona „ciężary wielkie i nie do uniesienia”, których sami często „palcem ruszyć nie chcemy” (por. Mt 23, 4)?
Dla bardzo wielu gejów i lesbijek wymóg życia we wstrzemięźliwości seksualnej, oznaczający w praktyce zakaz nawiązywania jakichkolwiek uczuciowych (erotycznych) relacji z innymi osobami, jest czymś ponad siły. Po pierwsze, dlatego że są po prostu ludźmi, a człowiek pragnie kochać i być kochanym, a gdy kocha, to pragnie okazywać miłość słowem, gestem, dotykiem. Po drugie, dlatego że żyją, tak jak my wszyscy, w kulturze wyjątkowo przesyconej erotyzmem (spowiednicy wiedzą najlepiej, z jakim trudem przychodzi dzisiejszej katolickiej młodzieży zachowywać przedmałżeńską wstrzemięźliwość). Po trzecie, dlatego że pragnienia seksualne osób homoseksualnych często mają charakter zastępczy, kompulsywny, a przez to odczuwane są wyjątkowo silnie. Ocenianie tego rodzaju zachowań wyłącznie jako „moralnego rozpasania” jest więc niekoniecznie adekwatne. Wiadomo, że szukanie anonimowego seksu zdarza się nie tylko cynikom, ale też osobom wrażliwym moralnie, które przeżywają potem z tego powodu głęboki niesmak, wstyd i udrękę. Jeden z uczestników mojej lubelskiej „grupy zaufania”, osiemnastoletni chłopak, wyjątkowo inteligentny, wrażliwy, uzdolniony poetycko, o bardzo dobrym sercu, przyznał mi się, że miał już ponad czterdziestu anonimowych partnerów. Czy zasługiwał bardziej na osąd moralny czy na współczucie?
Nasza chrześcijańska „wyobraźnia miłości” wobec osób homoseksualnych niechby się wyrażała – jeśli nie stać nas na więcej – tylko w tym, o co apeluje Katechizm Kościoła Katolickiego: traktujmy tych naszych braci i siostry – także wtedy, gdy są niewierzący, i nawet wtedy, gdy manifestują swoją wrogość wobec Kościoła – „z szacunkiem, współczuciem i delikatnością”. Abyśmy naszym odrzuceniem nie utwierdzali ich w mylnym przekonaniu, że nie tylko natura i społeczeństwo, ale także Bóg jest przeciwko nim.
Bo Bóg, udręczony Człowieku, zawsze jest po twojej stronie.