środa, 14 sierpnia 2019
Gejowska rodzina musiała uciekać z Rosji. "Bałem się, że zabiorą mi dzieci"
Andrej i Jewgienij są małżeństwem i mają dwójkę adoptowanych dzieci. Ze strachu, że władze mogłyby im zabrać dzieci, uciekli z Rosji.
Jeszcze parę tygodni temu Andrej Waganow i Jewgenij Jerofejew nie mieli żadnych problemów z rosyjskim urzędami. Pobrali się w Danii i mieszkali z dwoma adoptowanymi synami w Moskwie. Problemy zaczęły się, kiedy rosyjscy śledczy wdrożyli postępowanie przeciwko urzędowi, który umożliwił Andrejowi adopcję obu chłopców. Konsekwencje są takie, że rodzina musiała opuścić Rosję, o czym teraz głośno w rosyjskich mediach.
Deutsche Welle: Jak przebiegała adopcja Pana syna Denisa?
Andrej: W Rosji nie ma zbyt wielu powodów, dla których urzędy mogłyby nie zezwolić na adopcję. Istotnym powodem odmowy mogą być względy zdrowotne, jak np. infekcja HIV, choroby nowotworowe czy psychiczne albo kiedy ktoś wszedł w konflikt z prawem. Właściwie wystarczy mieć dochody odpowiadające przynajmniej minimum egzystencjalnemu i udowodnić, że ma się dość miejsca w domu – to wszystko. Jedynym problemem było otrzymanie tak zwanego zaświadczenia o zdolności do adopcji. W tym celu zwołana została cała komisja, składająca się z 10 kobiet. Pytały mnie, dlaczego chcę adoptować dziecko i czy jestem żonaty. Od razu zrozumiałem, do czego to miało prowadzić. Dlatego bezpośrednio zapytałem przewodniczącą komisji, czy przypuszcza, że chciałbym uprawiać seks z własnym synem. Odparła, że czegoś takiego wcale nie powiedziała. Po 10 dniach dostałem potrzebne zaświadczenie. Do dziś w Rosji panuje przekonanie, że pojedynczy mężczyzna nie nadaje się do adoptowania dzieci.
Czy przy drugiej adopcji było podobnie?
Andrej: Tak, znowu poszedłem do placówki adopcyjnej i przeszedłem formalne procedury. Powiedziano mi wtedy, że nie ma żadnego dziecka do adopcji, ale kilka godzin później dostałem telefon, że znaleziono jednak chłopca. To był Jurij.
Potem żyliście jako rodzina. W którym momencie zmieniło się Wasze życie?
Andrej: Sytuacja w kraju uległa ogólnemu pogorszeniu. Najpierw w roku 2012 wyszła ustawa Dimy Jakowlewa, zabraniająca adopcji rosyjskich dzieci przez obywateli USA. (ustawa została tak nazwana po śmierci adoptowanego przez Amerykanina 2-letniego rosyjskiego chłopca, którego amerykański ojciec zostawił w samochodzie przy ogromnym upale. Ustawa ta była odpowiedzią Rosji na restrykcje wobec Rosjan, chcących wjechać do USA, a którzy przyczyni się do łamania praw człowieka – dop. red.). Potem przyszła jeszcze ustawa o zakazie propagowania homoseksualizmu, która zrobiła z nas natychmiast osoby łamiące prawo ze względu na naszą seksualną orientację. Dzieci opowiadały, że były wyszydzane w szkole jako dzieci pederastów.
Czy prosiliście dzieci, żeby zatajały, że mają dwóch ojców?
Andrej: Nie, nigdy im też nie mówiłem, że jesteśmy jakąś specjalną rodziną. Mówiłem tylko, że są różne modele rodziny.
Jaki zarzut usłyszeliście ze strony władz?
Andrej: W związku z „propagowaniem nietradycyjnych wartości” urzędowi ds. adopcji zarzuca się, że nie wywiązał się ze swojego obowiązku nadzoru. Oznacza to, że np. każdej parze lesbijek można odebrać nawet ich własne, rodzone dzieci, ponieważ ich model życia propaguje „szczególne wartości”.
Czy można przypuszczać, że rosyjski rząd planuje zamknięcie luki ustawodawczej, żeby zapobiec adopcji dzieci przez pary równopłciowe?
Andrej: Już teraz nie ma żadnej szarej strefy. Sytuacja prawna jest jednoznaczna: pary homoseksualne nie mają możliwości adoptowania dzieci. Możliwość taką mają tylko pojedyncze osoby. Jewgienij w świetle prawa jest dla dzieci obcym człowiekiem. W praktyce jest wiele samotnych, heteroseksualnych kobiet, które adoptują dzieci.
Jewgienij: Homoseksualne pary wychowujące dzieci należą w Rosji do rzadkości. Więcej par, które to robi, ma zazwyczaj swoje własne, rodzone potomstwo.
Kiedy władze zwróciły na Was uwagę?
Andrej: Jurij był notowany na policji ze względu na jakieś wykroczenia. Adoptowaliśmy go dość późno. Kiedy pierwszy wpadł w ręce policji, powiedział na posterunku, że żyje razem z dwoma ojcami. Kilka miesięcy później trafił do szpitala z podejrzeniem zapalenia wyrostka. Jurij opowiadał nam, że lekarz pytał go, kiedy przyjdzie jego mama, na co Jurij odpowiedział, że ma dwóch ojców. Tuż po tym dostałem telefon z władz okręgowych. Śledczy powiedział, że chce rozmawiać ze mną i z dzieckiem. Wysłał nas na badania medycyny sądowej. Dla dzieci jest to bardzo nieprzyjemne i szokujące. Badano, czy nie dopuszczamy się na nim jakichś czynów seksualnych.
Jaki był wynik tego badania?
Andrej: Powiedziano mi, że wynik będzie za miesiąc. Potem zadzwonił do nas przedstawiciel placówki adopcyjnej i poprosił, żeby zanim nie przyjdą wyniki dobrowolnie oddać dziecko do centrum rehabilitacji. Mój adwokat powiedział mi: musisz wyjechać z kraju. W niecałe dwie godziny spakowaliśmy rzeczy i wyjechaliśmy. Tuż potem wywieźliśmy także Denisa. W tamtym czasie prowadzone było już dochodzenie na podstawie prawa karnego. Grożono mi otwarciem postępowaniem pod zarzutem popełnienia morderstwa.
Jewgienij: Ja byłem wtedy sam w Moskwie. Tydzień po wyjeździe Andreja i dzieci ktoś pukał do moich drzwi, ale nikt nie wołał, że to policja i żeby otwierać. Po półgodzinie pukanie się skończyło. Za to potem dokonano rewizji w domu moich rodziców. Szukano dzieci i naszego duńskiego świadectwa ślubu. Potem przyjaciele pomogli mi opuścić Rosję.
Andriej, kogo miałeś rzekomo zamordować?
Andrej: Moje dzieci. Urzędnicy powiedzieli: przyprowadź je do nas i udowodnij, że żyją. Nie chciałem tego zrobić. Kilku adwokatów potwierdziło, że dzieci mogłyby zostać nam odebrane. Psycholodzy już by się potem nimi zajęli. Na podstawie tych rozmów z dziećmi można by potem np. otworzyć postępowanie z domniemaniem użycia przemocy.
Wyjechałem z kraju z dwóch powodów: po pierwsze ze względu na myśl, że dzieci mogłyby trafić do sierocińca. Po drugie, powiedziano mi otwarcie, że zostanę zatrzymany że względu na uwodzenie nieletnich.
Ze względów bezpieczeństwa Andrej i Jewgenij w porozumieniu ze swoimi adwokatami nie chcą ujawniać swojego obecnego miejsca pobytu - rozmawiał Dmitry Vachedin/Deutsche Welle
Tweet
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz