niedziela, 2 czerwca 2019
Pisarz Jacek Dehnel dokonał apostazji
Pisarz Jacek Dehnel dokonał apostazji. Wśród przyczyn wymienił m.in. rosnącą agresję Kościoła katolickiego wobec osób LGBT i "obrzydliwy, powszechny i systemowy proceder ukrywania gwałtów i molestowania dzieci przez funkcjonariuszy kościoła" - gazeta.pl
O tym, że dokonał apostazji Jacek Dehnel poinformował na Facebooku w środę:
Apostazję wyznaniową każdy z nas ma – mam i ja! Przez całe lata uważałem apostazję za kompletnie zbędną. Zgodnie z moim najgłębszym przekonaniem, fakt odprawienia nade mną półrocznym – a zatem nieświadomym i niepytanym o zgodę – jakichś obrzędów, guseł czy zaklęć, nie spowodował żadnych skutków rzeczywistych, ani też nie sprawił, że zaciągnąłem jakiekolwiek zobowiązania wobec takiej czy innej religii. Odkąd mogłem o tym decydować, nie brałem udziału w religijnych obrzędach, nie uważam się za członka katolickiej wspólnoty, nie wierzę również w żadne bóstwa, a w szczególności w bóstwa wyznawane przez wiernych kościoła katolickiego, wreszcie w tzw. „naukę” tegoż kościoła. Formalny akt na zasadach kościelnych był dla mnie graniem wedle reguł tej instytucji i budził we mnie niechęć, wystarczyło mi własne poczucie w tej kwestii. Ale czasem zmienia się poglądy. Coś we mnie – nie, nie pękło może, ale się przesunęło. Rosnąca agresja kościoła katolickiego wobec społeczności LGBT, publiczne wspieranie nacjonalizmu, zaangażowanie w politykę po stronie partii rządzącej, organizowanie propagandowych kampanii kłamstw i oszczerstw, przede wszystkim zaś obrzydliwy, powszechny i systemowy proceder ukrywania gwałtów i molestowania dzieci przez funkcjonariuszy kościoła (w tym biskupów diecezji mojego chrztu i mojego zamieszkania, Głodzia i Nycza), sprawiły, że moje sumienie nakazało mi odciąć jakiekolwiek więzy, łączące mnie z tą instytucją, nawet takie, które osobiście uważam za urojone. I muszę powiedzieć, że było to zaskakująco miłe i bezproblemowe doświadczenie.
W czasie ostatniego pobytu w Gdańsku skoczyłem do biura parafialnego przy kościele, w którym byłem chrzczony – przyjęła mnie przesympatyczna pani, wysoka, szczupła blondynka z promiennym uśmiechem, która zapytała rezolutnie:
– Ach, świadectwo akt chrztu świętego? Do ślubu?
– Nie – odparłem równie rezolutnie – do apostazji.
Nie skomentowała tego ani słowem, zaczęła szukać odpowiedniej księgi, wypisywać dokument, przez cały czas grzecznie ze mną rozmawiając.
– Teraz to różnie jest, nawet duże dzieciątka do nas przychodzą, niedawno takie siedmioletnie... rodzice od sześciu lat przychodzili, w końcu mówią, że chyba już czas. A ja im mówię, że to ich decyzja. No i przybyło dzieciątko do chrztu na własnych nóżkach. Ale wie pan... – popatrzyła na mnie – tak może i lepiej, ten kościół taki zimny, niby ogrzewany, ale jednak, takie małe dziecko...
Na chwilę przerwała nam jakaś kobieta, która chciała organizować w kościele warsztaty z rysunku. Została poproszona przez urzędniczkę o przyniesienie pisma do proboszcza.
– Rysunek – mruknęła, ale bez złości, raczej ze zdziwieniem – ludzie mają najróżniejsze pomysły!
– Wie pani, to stary kościół, piękne zabytki, ambona, organy, grobowce... jest co rysować.
– Ależ tak, oczywiście. Sztuka jest bardzo ważna, piękno, sztuka, muzyka... żeby być szczęśliwym. To jest najważniejsze. Mieć pracę, którą się lubi...
– I pani lubi swoją pracę?
Popatrzyła na mnie cała rozpromieniona:
– Och tak, proszę pana, bardzo! Tylu ludzi spotykam! To znaczy, wie pan, to oczywiście są ci sami ludzie, którzy są na ulicach, niektórzy czasami na nas nakrzyczą, zatrąbią, więc tutaj tacy też przychodzą, ale większość jest bardzo miła... uwielbiam tę pracę. To właśnie jest najważniejsze: lubić to, co się robi, robić to, na co się ma ochotę, co przynosi nam szczęście...
– Robić to, na co ma się ochotę? To chyba niezbyt katolicki punkt widzenia.
Tu popatrzyła na mnie spłoszonym wzrokiem:
– Ale oczywiście w granicach wyznaczonych reguł.
Podała mi pismo, poradziła, co dalej z nim robić, nie zażądała za wypis ani grosza, pożegnaliśmy się bardzo miło.
Następnego dnia, w czwartek, poszedłem do kościoła w Warszawie, ale tu sekretarka była raczej innego typu, miałem przyjść na dyżur proboszcza, który wypada co środę. Dobrze, poczekałem sześć dni, przyszedłem dziś. Najpierw czekałam, jakaś osoba załatwiała papiery, ślubne chyba. Przez drzwi słyszałem tylko okrzyki sekretarki „Szwajcaria!.... a u nas w Polsce tylu dobrych wolnych mężczyzn...”. Załatwiła, wszedłem, na słowo „apostazja” powiedziała „Ojej” i wezwała proboszcza: sympatycznie i kulturalnie wyglądającego pana w średnim wieku. Przedstawiliśmy się sobie, podaliśmy sobie ręce. Zaprosił mnie do gabinetu: pluszowe fotele w stylu Ludwik Ogólny, stół z marmurowym blatem, całe ściany zastawione książkami. Usiedliśmy. Bardzo grzecznie zapytał o powody, ja powiedziałem, że chyba dostatecznie jasno są wyrażone w liście (mniej więcej to, co w pierwszym akapicie tego postu). Przeczytał, pokiwał głową, poprosił o „czytelne podpisanie”, poprosiłem go o długopis, pożyczył, podpisałem. Na koniec zapytał, czy znam procedurę, odparłem, że znam, ale i tak pokrótce wyjaśnił, że dokumenty do kurii, kuria warszawska do gdańskiej, gdańska do parafii chrztu, tam wniesienie adnotacji. Kiedy wychodziłem, sekretarka poleciała zapytać, przejęta, „Jak księdzu proboszczowi poszła rozmowa?”. Odpowiadam: znakomicie, wychodząc z budynku aż sobie euforycznie zaskoczyłem ze schodków.
Po najrozmaitszych opowieściach znajomych, o księżach passive-aggressive, celowo popełniających kolejne błędy w kolejnych pismach, żeby akt był nieważny, o zakonnicach w kancelariach, które do dorosłych ludzi mówiły „Dziecko, ty nie wiesz, co robisz!”, a potem zamiast wydać kwitek oświadczały „Będę się modlić za twoją duszę”, o paniach, którym na słowo „apostazja” wychodziły na szyję czerwone plamy z nerwów – było to naprawdę doświadczenie bezproblemowe i, gdyby nie termin dyżurów, do załatwienia w jeden dzień.
Polecam.
Tweet
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz