Walutą Kościoła i jego sprzymierzeńców jest dyskryminacja prawna, odmawianie osobom LGBT normalności, szczucie, wywoływanie nieustannego lęku czy nasyłanie policji z najbłahszych powodów. A co jest walutą ruchów LGBT? Parodiowanie symboli religijnych? I to ma być remis?
Martin Luther King powiedział kiedyś, że największą przeszkodą stojącą na drodze do równouprawnienia Afroamerykanów wcale nie są członkowie Ku Klux Klanu. Tych jest bowiem stosunkowo mało. Najgorsi są tzw. white moderates, umiarkowani biali – ludzie, którzy co prawda popierają równe prawa dla wszystkich, ale… No właśnie: „ale”. Szczególnie nie podoba im się to, jak czarni walczą o równość. Za agresywnie, za głośno, zbyt natarczywie jak na ich upodobania. W związku z tym prawa człowieka muszą poczekać, mówił z goryczą King, aż umiarkowani biali uznają, że odpowiednie standardy estetyczne zostały spełnione. To jest typowa historia.
Przede wszystkim mówienie, że działanie, które nie przypadło do gustu Piaseckiemu, wpycha ruchy LGBT do pudełka z napisem „kurioza i dziwolągi”, jest dosyć niefortunne. Wszak mówimy o grupie, która na co dzień musi się zmagać z wyzwiskami dotyczącymi ich rzekomej nienormalności, zboczenia, dziwaczności, choroby i tak dalej – co jest jednym z powodów depresji i myśli samobójczych niewspółmiernie częstych wśród osób LGBT+. Byłoby zatem dobrze, gdyby Piasecki w swoim oburzeniu religijno-estetycznym ostrożniej dobierał słowa.
Inny problem polega na kontekście, w którym te słowa padają. Żyjemy w kraju, w którym Kościół systemowo dopuszcza nie tylko molestowanie i gwałcenie dzieci, ale też ukrywanie sprawców tych czynów. W kraju, w którym policja może cię nękać za działalność artystyczną, jeśli tylko ktoś poczuje się religijnie urażony. W kraju, w którym niedawno kolejna osoba odebrała sobie życie, bo nie wytrzymała szczucia na społeczność LGBT.
W tym kontekście oburzanie się na to, że ktoś sparodiował symbol religijny, jest niepoważne. Zachowajmy hierarchię problemów i przestańmy się w nieskończoność troszczyć o estetykę krytyki Kościoła.
Riposta na powyższy argument jest dobrze znana: jeśli osoby LGBT chcą być szanowane, to niech szanują innych. Dokładnie tym tokiem myślenia podążył znany dziennikarz sportowy Paweł Wilkowicz, pisząc: „Płacą tą walutą, którą przeciwnikom chcą wycofać z obiegu. Kompletny nonsens”. W podobnym tonie wypowiedziała się prezydent Gdańska, pisząc w liście otwartym: „Jak można oczekiwać szacunku, skoro samemu odbiera się szacunek innym?”
Po jednej stronie mamy potężną instytucję, wspieraną przez państwo i dużą część obywateli, mającą na sumieniu wieki prześladowań osób LGBT+. Po drugiej stronie stoi zaś dyskryminowana grupa mniejszościowa. Warto więc pamiętać, jaką walutą płacą jedni, a jaką drudzy. Walutą Kościoła i jego sprzymierzeńców jest dyskryminacja prawna, odmawianie osobom LGBT normalności, szczucie, wywoływanie nieustannego lęku czy nasyłanie policji z najbłahszych powodów. Bycie osobą LGBT oznacza w Polsce życie w nieustannym zagrożeniu agresją, także fizyczną. A co jest walutą ruchów LGBT? Parodiowanie symboli religijnych?
To ma być to odpłacanie? Oni na co dzień odbierają wam prawa i człowieczeństwo, wy od czasu do czasu sparodiujecie ich symbolikę, więc jest remis? Warto dodać, że na marszu pojawili się też nacjonaliści z transparentem nawołującym do przemocy wobec osób LGBT+. O nich prezydent Gdańska ani większość zatroskanych komentatorów nawet się nie zająknęli. Widać kolejne groźby przemocy wobec mniejszości seksualnej nie są tak oburzające jak jedna parodia symbolu religijnego.
Wszystko dlatego, że lewica nie chce głosować ani na prawicę A, ani na prawicę B. To pokazuje, jak silnie Polska jest przesunięta na prawo. Właśnie dlatego nasi „umiarkowani” to właśnie reprezentanci Umiarkowanie Radykalnej Prawicy. Ludzie, którzy mają nawet jakąś tam sympatię dla praw człowieka, ale nie na tyle dużą, aby wejść w konflikt z Kościołem katolickim i żeby uznać, że dyskryminacja jest większym złem niż obraza uczuć religijnych. Ludzie, którzy uważają, że prawda leży gdzieś pośrodku między zwolennikami praw człowieka a ich przeciwnikami. Ludzie, którzy są na tyle uprzywilejowani, że mogą oceniać zmagania grup mniejszościowych w kategoriach estetycznych i wydawać surowe sądy na temat osób, które całe życie walczą o to, aby móc bez strachu przejść z partnerem przez polskie miasto.
Aby się przekonać, jakie konsekwencje polityczne niesie za sobą symetryzm Umiarkowanie Radykalnej Prawicy, wystarczy poczytać komentarze powyborcze Piaseckiego, Tomasza Lisa i Romana Giertycha. Osoby winne porażki Platformy Obywatelskiej i jej przystawek zostały znalezione błyskawicznie. To Robert Biedroń, Leszek Jażdżewski, a także uczestnicy i uczestniczki Marszu Równości i zwolennicy świeckiego państwa.
„Ciekawe, czy poczucie satysfakcji mają wszyscy ci, którzy wpychają opozycję na ścianę bezpardonowej walki z Kościołem, natychmiastowej aborcji na życzenie i cieszą się ze świętej waginy na Paradzie Równości” – pisze Piasecki. „Generalnie proponuję zacząć od szacunku dla wyborców, ich wiary i przywiązania do tradycji. Jak ktoś chce tu robić rewolucję, to kończy jako lider ugrupowania na 6% albo autor wystąpienia, które było największym prezentem dla PiS-u w tej kampanii” – dodaje Lis. „Biedroń nie tylko zapewnił większość dla PiS, ale poprzez swój lewicowy radykalizm przesunął trochę na lewo całą KE. Po totalnej klęsce lewicy należy w wyborach powszechnych rozpocząć bój o centrowego wyborcę. Kto pozyska centrum, ten wygra jesień” – podsumowuje Giertych.
Tym centrowym wyborcą, o którego upomina się Giertych, ma być rzecz jasna typowy przedstawiciel Umiarkowanie Radykalnej Prawicy. W wyborach do Sejmu szykuje się nam zatem starcie między prawicą udającą – momentami całkiem nieźle – wrażliwość społeczną a prawicą całkiem nieporadnie udającą liberalizm. Taka jest funkcja prawicowego umiarkowania: przesuwanie całej debaty politycznej na prawo. W kraju, w którym za liberałów uchodzą ludzie uważający parodiowanie symboli religijnych za krok w kierunku pudełka z etykietą „kurioza i dziwolągi”, musi rządzić prawica, innego wyjścia nie ma. Pytanie brzmi tylko jaka. I po co ktokolwiek o postępowych poglądach miałby na nią głosować? - (...)
Krytyka Polityczna.
Politycy Koalicji Europejskiej i przychylni im publicyści orzekli unisono, że PiS wygrało, bo opozycja okazała się zbyt liberalna. Nie dopuszczają do siebie myśli, że partia rządząca wygrała, bo była skuteczniejsza, więc zamiast tworzyć program, grają tak, jak prawica im zagra, by się do niej upodobnić.
Politycy Koalicji Europejskiej prześcigają się we wzajemnych oskarżeniach o winę za przegrane wybory, publicyści - w stawianiu diagnoz na temat wyników. I tak Michał Szułdrzyński z "Rzeczpospolitej" uznał, że przyczyną była "pogarda wielkomiejskich elit dla uczuć religijnych ich współobywateli" (chodzi o "zdjęcia celebrytów z bananami, Matkę Boską z tęczową aureolą, atak na Kościół w wykonaniu Leszka Jażdżewskiego przed wystąpieniem Donalda Tuska czy gdańską parodię procesji Bożego Ciała"). Wtórował mu Konrad Piasecki z TVN24, pisząc o ludziach, którzy "wpychają opozycję na ścianę bezpardonowej walki z Kościołem, natychmiastowej aborcji na życzenie i cieszą się ze 'świętej waginy' na Paradzie Równości". Nie odstawał rzecz jasna Tomasz Lis, który napisał o "wojnie ideologicznej" będącej "prezentem dla PiS".
Można zastanawiać się, jak uczucia religijne obrażają zdjęcia z bananami, przekonywać, że "święta wagina" (jakkolwiek by się nie oceniało tego happeningu) nijak nie przypomina monstrancji i tłumaczyć, że postulat utworzenia komisji ds. przypadków pedofilii nie jest żadną wojną z Kościołem. Ale to wszystko bezcelowe. Centryści znaleźli kozła ofiarnego i orzekli, że zbyt liberalna ta Koalicja, trzeba się zbliżyć do PiS, wtedy na pewno się uda.
Nagle wszyscy przeciwnicy "wojny światopoglądowej" zapomnieli, jak oburzali się po seansie filmu "Tylko nie mów nikomu", zapomnieli o księdzu, który zabrał dziecko na Wyspy Kanaryjskie, by gwałcić je kilka razy dziennie, zapomnieli o księdzu, który twierdził, że dopóki nie ma wytrysku, nie ma grzechu i zapomnieli o płaczu kobiety, która po latach skonfrontowała się ze swoim oprawcą, a ten - w ramach przeprosin - próbował pocałować ją w rękę. (...)
Takiego oburzenia jak kilkugodzinny performance nie wzbudzało oczywiście wiele miesięcy szczucia na osoby LGBT+. Politycy PiS - bez większego sprzeciwu opozycji i rzekomo liberalnych publicystów - mówili, że osoby nieheteroseksualne "zagrażają narodowi", Kaczyński wykrzykiwał "wara od naszych dzieci!" i przekonywał, że ktoś będzie "podważał naturalną tożsamość chłopców i dziewczynek". Zgodny chór powtarzał spin o "deprawacji dzieci", związane z PiS media ogłaszały z okładek nadejście "homoterroru", a szczególnie zaangażowany w sprawę Patryk Jaki mówił o "wydawaniu milionów na dziadostwa LGBT" i chwalił kibiców z transparentem "Warszawa wolna od pedalstwa". To trwało od początku marca i tylko osoby nieheteroseksualne wiedzą, ile kosztowało - strachu, nerwów i zdrowia. Nie przypominam sobie, żeby osoby, które dziś piszą np., że happening z Gdańska "wpycha ruchy LGBT do pudełka z napisem 'kurioza i dziwolągi'", był równie stanowczy w swoich osądach i gniewie, gdy ten ściek płynął bezustannie.
To przesunięcie widać szczególnie wyraźnie, gdy przejrzymy się w oczach Europy. Pokazała to kandydatura Jacka Rostowskiego, byłego wicepremiera i ministra finansów na europosła. Rostowski, jako osoba z podwójnym obywatelstwem, kandydował do Parlamentu Europejskiego z Wielkiej Brytanii, z list anty-brexitowej partii Change UK. Polakowi przyjrzeli się brytyjscy dziennikarze i okazało się, że Rostowski, w Polsce uchodzący za wzór liberała z Sevres, idealnie kulistego Platformersa, nie jest żadnym centrystą. Z takimi poglądami na prawa człowieka bliżej mu do skrajnej prawicy.
Owen Jones z "Guardiana" był jednym z dziennikarzy, który informowali o wypowiedziach Rostowskiego, choćby o tej na temat stabilnego społeczeństwa, które - jego zdaniem - "jest zbudowane na heteroseksualnych relacjach". Przypominał też jak polityk nazwał przyznawanie praw osobom LGBT+ "równią pochyłą". Jones odkrył również, że strona Rostowskiego na Wikipedii została wyedytowana krótko przed wyborami - usunięto z niej informacje o tym, że polityk opowiada się za zakazem in vitro, przeciwko związkom jednopłciowym i przeciwko aborcji. Zmieniono to na stwierdzenie, że Rostowski choć jest przeciwko aborcji, to opowiada się za wolnością wyboru, popiera związki partnerskie i uważa, że in vitro powinno być refundowane. To wszystko, miało - jak ujął dziennikarz - "sprawić, by wyglądał na liberała". (...)
Diagnozy na temat przegranej Koalicji Europejskiej w związku z rzekomą jej liberalizacją są wygodne, bo pozwalają na stworzenie prostej recepty - należy być bardziej konserwatywnym i wygrana w kieszeni. Dużo trudniej przyznać, że opozycja była zwyczajnie słabsza, nie miała programu (bo i jak miała mieć, przy takim rozrzucie wchodzących w jej skład ugrupowań?), nie potrafiła się "sprzedać" i - rzecz jasna - nie miała do dyspozycji budżetu.
Oczywiście, PiS w ubiegłym roku próbował odbierać godność kobietom, w ostatnich miesiącach - osobom LGBT+, a od 2015 roku wszystkim tym, których nazywa "zdradzieckimi mordami" czy "esbekami" i "gorszym sortem". Ale akolici opozycji, na wyścigi odcinając się od osób nieheteroseksualnych, a więc grając tak, jak im PiS zagra, robią dokładnie to samo. A po jesiennych wyborach zagrają larum, że - parafrazując mistrza Bareję - wszystkich wyborców mamy poobrażanych -
Wiktoria Beczek - gazeta.pl.