wtorek, 10 stycznia 2012

Akcja Hiacynt. Jak generał Kiszczak z gejami walczył


Newsweek: W ostatnich latach PRL władze bały się, że trwałości ustroju państwa zagrozić mogą nawet homoseksualiści. Profilaktycznie więc urządzono im mały stan wojenny.

Międzynarodowe Stowarzyszenie Gejów IGA (International Gay Association) zainteresowało się Europą Wschodnią zaraz po powstaniu Solidarności. Wybuch wolności w Polsce sprawił, że o wielu problemach objętych dotąd kontrolą cenzury można było nagle mówić. W lutym 1981 r. na łamach tygodnika „Polityka” ukazał się artykuł Barbary Pietkiewicz „Gorzki fiolet”, który nie tylko informował czytelników, że niektórzy obywatele są homoseksualistami, lecz także omawiał ich życiowe problemy. Kilka miesięcy później na spotkaniu w Turynie działacze IGA podjęli decyzję, że należy wesprzeć homoseksualistów zza żelaznej kurtyny. Miało się tym zająć biuro EEIP (Eastern Europe Information Pool) uruchomione w Wiedniu. Oficjalnie kierował nim miejscowy aktywista Kurt Krieckler, jednak budową ruchu gejowskiego w Polsce zajął się mieszkający w Austrii emigrant Andrzej Selerowicz. Cel, jaki wyznaczono, wyglądał na niemożliwą do wypełnienia misję, bo oprócz społecznych stereotypów homoseksualiści mieli przeciw sobie reżim komunistyczny.

Służba Bezpieczeństwa już pod koniec lat 50. tworzyła pierwsze rejestry homoseksualnych mężczyzn. W następnej dekadzie milicja objęła dyskretnym nadzorem miejsca spotkań gejów: parki, hotele, kawiarnie oraz szalety miejskie.

„Każda osoba podejrzewana o homoseksualizm traktowana jest jak wyrzutek, śmieć i zboczeniec” – można wyczytać w listach gejów, jakie zamieszcza Agata Fiedotow w swojej pracy. „Społeczeństwo traktuje nas jak intruzów, ludzi chorych umysłowo” – żalił się inny gej. Bardzo wiele takich listów napłynęło do biura EEIP w Wiedniu, odkąd Andrzej Selerowicz zajął się wydawaniem i kolportażem na terenie Polski „Biuletynu” poświęconego problemom homoseksualistów.

Przed świtem 15 listopada 1985 r. milicja rozpoczęła z polecenia ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka operację „Hiacynt”. Funkcjonariusze zjawiali się w mieszkaniach ludzi znajdujących się na listach bezpieki i wprost z pościeli, bez nakazu aresztowania, zabierali ich do komend. Następnie grupy operacyjne wyruszyły w teren, aby w miejscach spotkań homoseksualistów przygotować zasadzki i wyłapać tych o mało męskim wyglądzie.

Wedle oficjalnych dokumentów gen. Kiszczak nakazał Komendzie Głównej MO przeprowadzenie operacji „Hiacynt” dla „zaewidencjonowania osób uprawiających prostytucję homoseksualną”, a także w celu „profilaktycznym i zdrowotno-sanitarnym”. Później tłumaczono, że musiano zareagować wobec groźby epidemii AIDS. Jednak ani podczas akcji „Hiacynt”, ani w czasie kolejnych obław, kiedy ujęto łącznie ok. 11 tys. gejów, nie przeprowadzano wśród zatrzymanych testów krwi na obecność wirusa HIV, nie informowano ich o niebezpieczeństwie zarażenia, nie zainicjowano działań profilaktycznych. Milicjanci wypytywali homoseksualistów o kontakty z innymi mężczyznami, zwłaszcza przyjeżdżającymi z Zachodu. Zaś bezpieka groźbami i szantażem usiłowała pozyskać jak najwięcej konfidentów. Każdemu założono teczkę osobową,

Kartę homoseksualisty, która zawierała informacje dotyczące życia zawodowego i prywatnego. Organy bezpieczeństwa zastosowały wobec gejów procedury używane przy zwalczaniu opozycji demokratycznej. Działania zmierzały do zastraszenia, rozbicia i skłócenia dość hermetycznego środowiska. Niestety, znane historykom dokumenty nie wyjaśniają, czemu akurat wówczas gen. Kiszczak postanowił urządzić gejom mały stan wojenny.

Pokaz siły bezpieki musiał wzbudzić niepokój w liberalnym skrzydle partii, skoro już 23 listopada 1985 r. na łamach oficjalnego organu KC PZPR, tygodnika „Polityka”, wydarzyła się rzecz niespotykana w obozie państw socjalistycznych. Po raz pierwszy opublikowano artykuł homoseksualisty nieukrywającego swej orientacji. W bardzo emocjonalnym tekście „Jesteśmy inni” Krzysztof T. Darski (pod pseudonimem ukrywał się Dariusz Prorok) domagał się tolerancji i pozwolenia, by geje mogli się zrzeszać w legalnych stowarzyszeniach. „W Holandii państwo dyskutuje z organizacjami homoseksualnymi na równych prawach, w Norwegii państwo pomaga w wydawaniu materiałów pomagających w zrozumieniu, czym właściwie jest homoseksualizm. W Hiszpanii socjalistyczny rząd dopuszcza do ogólnokrajowej dyskusji w mass mediach i sam zajmuje przychylne homoseksualistom stanowisko” – opisywał Darski.

Dwa tygodnie później na łamach „Polityki” polemikę z Darskim podjął sam Jerzy Urban pod pseudonimem Jan Rem. Rzecznik rządu o artykule krytykującym poczynania reżimu pisał, że jest „jednym z najgłupszych i najbardziej podłych tekstów, jakie kiedykolwiek wydrukowała »Polityka«”. Mającym pretensje do władzy gejom tłumaczył, że „życie nie składa się tylko z seksu”, a „pederaści nie są u nas trędowatymi zamkniętymi w leprozoriach i chodzącymi z kołatkami”. Mimo to ci niewdzięcznicy, zamiast wesprzeć rząd w walce z AIDS, domagali się przywilejów. „W końcu młodzież inicjująca stosunki heteroseksualne także nie dysponuje bynajmniej pałacykami, gdzie w poczuciu komfortu i bezpieczeństwa mogłaby uprawiać miłość – kpił Urban i pytał: – Czy obok ministra do spraw młodzieży potrzebny byłby jeszcze minister do spraw pederastii?”. Na koniec udowadniał Darskiemu, jakim jest zerem intelektualnym, gdyż redakcja opublikowała artykuł, „aby utrącić mniemanie o myślowej wyższości homoseksualistów”.

Walczącego z gejowskim zagrożeniem rzecznika rządu latem 1987 r. wsparły ograny bezpieczeństwa, przeprowadzając kolejne obławy na homoseksualistów. W efekcie po raz pierwszy polscy geje zaczęli się organizować.

„Nie ma żadnych operacji skierowanych wobec środowiska homoseksualistów” – oświadczył w styczniu 1988 r. na konferencji prasowej Jerzy Urban, choć akurat całkiem niedawno zakończyła się kolejna fala łapanek. „Nikt nie jest zatrzymywany z powodu homoseksualizmu” – dodawał. To na niego spadł niewdzięczny obowiązek tłumaczenia dziennikarzom z krajów demokratycznych, czemu reżim, choć z jednej strony ogłasza liberalizację i demokratyzację, jednocześnie odmawia zgody na rejestrację organizacji gejowskich. Zwłaszcza że od wiosny 1988 roku grupa Filo w Gdańsku, Warszawski Ruch Homoseksualistów i wrocławski Etap składały do państwowych urzędów wnioski o zalegalizowanie ich istnienia.

„O ile wiem, to stowarzyszenie [Etap – przyp. aut.] nie zostało zarejestrowane dlatego, że władze, które rejestrują, uznały, że obyczajowość społeczna i zakres społecznej tolerancji nie dojrzały do funkcjonowania tego rodzaju organizacji” – tłumaczył podczas konferencji prasowej w listopadzie 1988 r. Jerzy Urban. Czyli winne było jak zwykle społeczeństwo, a rząd chciał poczekać, aż stanie się bardziej tolerancyjne. Rządzący powoływali się też na sondaż Centrum Badania Opinii Społecznej, wedle którego 40 proc. zapytanych uważało, że „państwo powinno podjąć się zwalczania środowiska homoseksualnych mężczyzn”.

Być może reżim wziąłby na siebie tę misję, ale pół roku później upadł. Gejowskie organizacje w lutym 1990 r. bez problemu zalegalizowały Stowarzyszenie Grup Lambda. Wbrew obawom byłego rzecznika społeczeństwo nie odpowiedziało pogromem, ale obojętnością, zaś demokratyczne państwo, choć słabe i wstrząsane kryzysem, nie wysłało służb specjalnych do boju, by zdławić gejowską rewolucję.

Cały tekst na Newsweek

Wśród osób na liście Kiszczaka byli też nie którzy obecny aktywistów LGBT.

Kiedy 25 września 2007 roku, Szymon Niemiec razem z Jackiem Adlerem – byłym redaktorem naczelnym portalu Gaylife.pl składał do Instytutu Pamięci Narodowej wniosek o ściganie zbrodni komunistycznej znanej jako „Akcja Hiacynt” wiedział, że znalezienie świadków tamtych wydarzeń będzie bardzo trudne.

Jak pisze Szymon Niemiec: "Według wstępnych i ostrożnych analiz udało się ustalić, że w sumie akcją objęto ponad dwanaście tysięcy osób. Wielu z nich do dzisiaj żyje z przeświadczeniem, że kompromitujące ich materiały znajdują się w czyimś posiadaniu. W czyim, tego stara się dowiedzieć prokurator Okręgowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu przy Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie – Edyta Myślewicz. Na razie wiadomo, że część dokumentów znajduje się w archiwach IPN, część zaś w archiwach policji. Gdzie jest reszta? Tego nie wie nikt."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz