wtorek, 5 lipca 2011

Pomieszanie (gejów) z poplątaniem. Spór o związki partnerskie: Kto się zamachnął się na Rodzinę?

Rzeczpospolita: Polskie państwo już dawno uznało pary homoseksualne za rodziny. Co więcej, takie rodziny mogą się domagać od państwa ochrony i opieki, jak stanowi Konstytucja – pisze prawnik.

Adwokat Marek Derlatka w swoim artykule „Geje zaopiekują się dziećmi" („Rzeczpospolita" z 21 czerwca 2011 r.) przejął się losem polskiego społeczeństwa, które w ostatnim – jak twierdzi – czasie jest zaniedbywane przez swojego ustawodawcę. Jednym z widocznych tego znaków było.

odrzucenie przez Sejm zaproponowanej przez izbę wyższą poprawki do ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej, która w sposób wyraźny zakazywała pełnienia funkcji rodziny zastępczej oraz prowadzenia rodzinnego domu dziecka przez osoby o orientacji homoseksualnej.

Podręcznik spiskowych teorii dziejów

Marek Derlatka, mój kolega po fachu, a nie psycholog, z zacięciem dywaguje nad szkodliwym wpływem rodziny homoseksualnej na psychikę dziecka. Używa przy okazji określeń natury emocjonalnej, które w rzeczowej debacie – zwłaszcza prowadzonej przez prawnika i wykładowcę – są dyskredytujące. „Przejmowanie stylu życia', „pogwałcenie prawa naturalnego', „lobby homoseksualne', „promocja tego typu zachowań' – to cytaty raczej z podręcznika spiskowych teorii dziejów, a nie argumenty w naukowej debacie.

Co ciekawe, Derlatka podnosi także nowy argument w debacie publicznej nt. praw osób homoseksualnych, iż decyzja o wykreśleniu homoseksualności z międzynarodowej statystycznej klasyfikacji chorób i problemów zdrowotnych nastąpiła stosunkowo niedawno (w 1990 r.), jest więc „dość świeża'. Może więc - zdaniem Derlatki – nie być w pełni wiarygodna. Dla Marka Derlatki, prawnika, decyzja oficjalnej agendy ONZ, którego Polska jest krajem członkowskim, nie nabrała jeszcze mocy urzędowej po 21 latach obowiązywania.

Czy Derlatka chce takie vacatio legis zaproponować kobietom w przypadku ich praw wyborczych? Może powinny odczekać jeszcze, bo społeczeństwo nie jest gotowe na równe traktowanie kobiet i mężczyzn? Co z niewolnictwem? Ono przecież też kiedyś było naturalną częścią tak pochwalanego przez Kościół katolicki, wielu polityków, a wspomnianego przez Derlatkę prawa naturalnego.

Autor artykułu podniósł, że w zaproponowanej przez Senat poprawce nie można się dopatrzyć dyskryminacji, gdyż to właśnie same osoby homoseksualne wykluczają się z możliwości bycia rodzicami, ponieważ z natury rzeczy nie są w stanie spłodzić potomstwa. Jak na jeden krótki artykuł to totalne pomieszanie z poplątaniem argumentów ideologicznych i powszechnie powielanych „prawd'.

Pałka do wytrącania argumentów

Podejmując się nawet powierzchownej prawniczej oceny zaproponowanej przez Senat nowelizacji, należy zacząć od podstaw, tj. od standardów konstytucyjnych i tych określonych w międzynarodowych umowach dotyczących praw człowieka, których Polska jest stroną.

Po pierwsze, w Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej nigdzie nie znajdziemy choćby śladowych przepisów, które uprawniałyby ustawodawcę do wprowadzania tego typu ograniczeń. Artykuł 18 naszej ustawy zasadniczej, tak chętnie używany przez przeciwników wyrównywania praw gejów i lesbijek jako pałka do wytrącania argumentów, nie daje żadnych podstaw do tego, aby z możliwości prowadzenia rodzinnych domów dziecka wykluczyć osoby o innej niż heteroseksualna orientacji.

Artykuł ten jedynie zawiera m.in. zapis o tym, że rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej. Koniec, kropka. Dla tych, którym bliskie są prawa dzieci i ich dobro, a także szeroko pojęte prawa człowieka, przepis ten jest doskonałą podstawą do tego, aby takie instytucje, jak domy dziecka (w których wciąż w naszym kraju przebywa kilkadziesiąt tysięcy dzieci), po prostu zniknęły. Jednym ze sposobów na wyjście z tej wstydliwej sytuacji jest stworzenie możliwości zaopiekowania się tymi dziećmi wszystkim tym, którzy naprawdę tego chcą, a co ważniejsze, do tego się nadają.

Polskie państwo już dawno uznało pary homoseksualne za rodziny. Obowiązująca od lat ustawa o pomocy społecznej za rodzinę uznaje osoby spokrewnione lub niespokrewnione pozostające w faktycznym związku, wspólnie zamieszkujące i gospodarujące. Rodzin homoseksualnych tam nie pominięto. Co więcej, takie rodziny mogą domagać się od państwa ochrony i opieki, jak stanowi konstytucja.

Standard niedyskryminacji

Z obowiązku prawniczego koniecznie należy przywołać również wysoko ustawiony przez polskiego ustrojodawcę konstytucyjny standard ochrony przed dyskryminacją. Skoro nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny, to truizmem jest już chyba dodanie, że osoby homoseksualne taką ochronę ze strony państwa powinny mieć zapewnioną (to, czy w rzeczywistości mają, jest tematem na odrębny artykuł).

Standard niedyskryminacji ze względu na orientację seksualną w życiu rodzinnym i społecznym został także ugruntowany w licznym orzecznictwie organów międzynarodowych stojących na straży praw człowieka. I tak, w niedawnym wyroku E.B. przeciwko Francji Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu za dyskryminację ze względu na orientację seksualną uznał sytuację, w której z uwagi na homoseksualność skarżącej uniemożliwiono jej adopcję dziecka.

W innym wyroku, Schalk i Kopf przeciwko Austrii, Trybunał bardzo jasno podkreślił, że związek pary osób tej samej płci prowadzącej wspólne pożycie i żyjącej w stałym faktycznym związku partnerskim należy do zakresu przedmiotowego pojęcia życia rodzinnego, tak samo jak byłoby to w wypadku takiej samej pary osób płci przeciwnej. W bardzo podobnym tonie sędziowie strasburscy wypowiedzieli się niedawno w sprawie polskiej Kozak przeciwko Polsce, gdzie stwierdzono naruszenie praw człowieka przez odmowę wstępu w prawo najmu partnerowi homoseksualnemu głównego najemcy lokalu komunalnego.

Szkoda, że te podstawowe argumenty należy wciąż przypominać. Szczególnie że nie znają ich lub znać nie chcą ci, którzy uczą następne pokolenia prawników. Efekty tej ignorancji jakże były widoczne podczas dyskusji w Senacie nad proponowaną poprawką.

Autor jest przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego, asystentem naukowym w Zakładzie Praw Człowieka na Wydziale Prawa i Administracji UW
Gazeta Wyborcza: Nie ma bardziej 'prorodzinnego' stanowiska niż chęć rozszerzenia wartości rodziny na tych wszystkich, którzy ją szanują, a którym prawo na razie odmawia tego dobrodziejstwa.

Jakie procesy myślowe, poza impulsem każącym na wszelki wypadek wołać 'nie' na wszystko, co nowe, prowadzą niektórych publicystów, polityków i prawników do tezy, że uznanie małżeństw homoseksualnych stanowi zagrożenie dla tradycyjnej rodziny?

Celowo piszę o 'małżeństwach homoseksualnych', choć na porządku dziennym staje dziś w Polsce tylko sprawa związków partnerskich zarówno homo-, jak i heteroseksualnych. Ale chciałbym iść dalej - interesuje mnie opór naszych konserwatystów wobec wszelkiej legalizacji relacji homoseksualnych czy to w łagodnej wersji (związków partnerskich), czy w wersji silniejszej - małżeństw jednopłciowych.

Wiem, że ustawa zaproponowana przez SLD tylko marginalnie dotyczy związków partnerskich tej samej płci. Jej statystycznie głównymi beneficjentami byliby ludzie żyjący w związkach niemałżeńskich, którzy nie mogą lub nie chcą zawierać małżeństwa. I histeryczna reakcja konserwatystów, ignorująca ów niehomoseksualny wymiar proponowanej ustawy, jest tyleż przewidywalna, co bezmyślna - dopatrują się zamachu na rodzinę w propozycji tak łagodnej i umiarkowanej, że w wielu krajach Europy i w wielu stanach amerykańskich jest już normą. Ale nie u nas.

Demolka małżeństwa?

'Jaki sens ma podważanie statusu małżeństwa - a jest ich dziś w Polsce 9 mln - po to, by wzmocnić uprawnienia kilkudziesięciu tysięcy nieformalnych związków?' - pyta red. Marek Domagalski i z aprobatą cytuje słowa adwokata Jerzego Naumanna: 'Konsekwencją takiej nowelizacji byłoby nie tyle sformalizowanie konkubinatu, ile bardzo poważne zdeprecjonowanie małżeństwa, które jest elementem ładu społecznego' ('Przedwyborcza demolka małżeństwa', 'Rzeczpospolita', 7 czerwca). Ale jak sobie owi myśliciele wyobrażają związek przyczynowo-skutkowy między uznaniem związków partnerskich (lub idąc dalej - małżeństw homoseksualnych) a zdeprecjonowaniem roli rodziny, gdzie mamusia plus tatuś plus dwójka dzieci?

Osobliwością dyskursu konserwatywnego jest to, że owa teza o rzekomym podważeniu rodziny przez związki partnerskie zawsze pozostaje na poziomie wypowiadanego z poczuciem głębokiego przekonania dogmatu, ale nigdy nie jest wyjaśniona, a zatem funkcjonuje jako banał, tyle napuszony, co pusty. W istocie, nasi konserwatyści nie dostrzegają, że teza o deprecjonowaniu rodzin ich ośmiesza, bo oparta jest na niewyartykułowanych przesłankach, które im, konserwatystom, winny być całkowicie obce. Ta praca myślowa zdaje się jednak być ponad ich możliwości. Pomogę im.

Są dwie, jak mi się wydaje, możliwe interpretacje tezy o deprecjonowaniu małżeństwa tradycyjnego przez małżeństwa homoseksualne. Pierwsza interpretacja dotyczy symbolicznego znaczenia rozszerzenia definicji małżeństwa. Być może konserwatyści uważają, że takie rozszerzenie stanowi rodzaj 'rozmycia' symbolicznej wartości małżeństwa jako podstawy ładu społecznego. W istocie, tak właśnie pisze Domagalski: 'Status małżeństwa, które jest podstawą rodziny, zostałby rozmyty'.

Symboliczny kod

Ale dlaczego rozszerzenie jakiejś prawnej relacji miałoby prowadzić do osłabienia jej symbolicznej wartości? Argument symboliczny zdaje się prowadzić do wniosków wręcz przeciwnych. Fakt, że wielu ludzi, obecnie prawnie wykluczonych z dostępu do tego statusu, bardzo chciałoby uczestniczyć w pewnym ważnym kodzie kulturowym, jaki związany jest w naszej cywilizacji z pojęciem małżeństwa, jest hołdem oddanym tej instytucji, a nie jej podważeniem. Przecież nie muszą.

W wielu państwach związki partnerskie dają partnerom faktycznie te same uprawnienia, co małżonkom. A jednak małżeństwo ma pewne kulturowe konotacje: stanowi kapitał symboliczny, istotny w naszej kulturze, ważki może nie dla wszystkich, ale dla wielu. Jeśli ludzie dotychczas niemający dostępu do tego kapitału, chcieliby z niego skorzystać, świadczy to tylko o sile i żywotności tego kodu kulturowego. Rozszerzenie jego dobrodziejstw jest uznaniem i wzmocnieniem symbolicznej siły małżeństwa, a nie deprecjonowaniem.

Dlatego oczywistym nonsensem jest wypowiadana bezrefleksyjnie przez konserwatystów teza, jakoby postulat związków partnerskich (nie mówiąc już o małżeństwach homoseksualnych) miał charakter 'antyrodzinny'. Socjolog i były senator PiS-u Antoni Szymański, pisząc o 'zwalczaniu rodziny' przez 'środowiska antyrodzinne', tak definiuje niecne zamiary tych środowisk: 'Małżeństwo mężczyzny i kobiety nie może być - ich zdaniem - niczym szczególnym i dlatego zabiegają o legalizację tzw. związków partnerskich osób tej samej płci' ('Rzeczpospolita', 28 czerwca).

W istocie jest dokładnie na odwrót. Gdyby osoby pozostające w związkach jednopłciowych rzeczywiście tak nienawidziły rodziny, jak sugeruje to Szymański i inni rzekomi 'obrońcy rodziny', to dlaczego zależałoby im na przyjęciu rodzinnego kształtu dla swojego związku? W samej rzeczy, nie ma bardziej 'prorodzinnego' stanowiska niż zamiar rozszerzenia kulturowej wartości rodziny na tych wszystkich, którzy ją poważają, a którym prawo dotychczas odmawia tego dobrodziejstwa.

Wysysanie małżonków?

Druga interpretacja tezy o 'osłabieniu rodziny' przez dopuszczenie małżeństw homoseksualnych (lub choćby tylko związków partnerskich) jest jeszcze bardziej osobliwa. Konserwatyści najwyraźniej przypuszczają, że w wyniku umożliwienia usankcjonowanych prawnie związków jednopłciowych, tradycyjne małżeństwo heteroseksualne w jakiś sposób straci na swej atrakcyjności, a przez to będzie takich małżeństw coraz mniej, a te, które już są, będą mniej trwałe.

Jest to teza już nie symboliczna, ale - nazwijmy ją tak - empiryczna. Małżeństwo tradycyjne jest zagrożone faktem dopuszczenia małżeństw homoseksualnych - twierdzą stale krytycy związków partnerskich i małżeństw homoseksualnych. Jak inaczej rozumieć stale powtarzaną mantrę, że związki partnerskie i małżeństwa homoseksualne to zagrożenie dla rodziny tradycyjnej?

Niewypowiedzianą, ale konieczną przesłanką takiej prognozy jest uznanie, że siłą małżeństwa heteroseksualnego jest jego bezalternatywność - rodzina tradycyjna trzyma się dzięki temu, że małżonkowie nie mogą być 'wyssani' do innego typu związków. Gdyby więc mąż miał stworzone prawne możliwości zawarcia związku homoseksualnego, prawdopodobnie by z tego skwapliwie skorzystał, w ten sposób rozbijając swą dotychczasową rodzinę.

Idiotyzm takiego rozumowania jest oczywisty, gdy tylko się je wyartykułuje. Heteroseksualiści pozostają w związkach dwupłciowych nie dlatego, że nie mają innej legalnej możliwości, ale dlatego, że taka jest ich orientacja seksualna; homoseksualiści łączą się w pary nie dlatego, że prawo im na to zezwala, ale dlatego, że jest to zgodne z ich uczuciami i pragnieniami. To są rzeczy aż nadto oczywiste. Przekonanie, że gdyby tylko pozwolić, ludzie zaczną masowo uciekać w kierunku związków homoseksualnych, opierać się musi na obawie, dziwacznej u konserwatystów, że homoseksualizm jest orientacją dużo bardziej rozpowszechnioną, niż wskazywałyby na to statystyki tradycyjnych związków małżeńskich.

Brak wiary w rodzinę

Prawdziwie paradoksalna jest nieufność konserwatystów - niby rzeczników rodziny i małżeństwa - w siłę i prężność tradycyjnej rodziny. Silna rodzina nie potrzebuje braku alternatyw dla zachowania swej atrakcyjności, tak jak dobre państwo nie musi zamykać swych granic, by uniemożliwić emigrację. Tylko przyjmując bardzo pesymistyczną opinię o witalności rodziny tradycyjnej, konserwatywni krytycy związków partnerskich mogą przypuszczać, że będą one dla niej zagrożeniem.

Co ciekawe - te niewysłowione przesłanki argumentów 'obrońców rodziny' nie są przedmiotem dyskusji publicznej. Tymczasem często najlepszą krytyką jakiegoś stanowiska jest ukazanie absurdalności założeń, które - choć niewyartykułowane otwarcie - są niezbędną jego przesłanką, i które kompromitują tych, którzy to stanowisko wyrażają.

* Wojciech Sadurski jest profesorem prawa na Uniwersytecie Sydnejskim, a także na Akademii Leona Koźmińskiego i w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz